Akceptacja tego, co jest jako droga do trwałego spokoju to kolejne po ego kluczowe pojęcie w filozofiach wschodu. I, niestety… zupełnie opacznie rozumiane na zachodzie.
Bo czy może być dla nas coś gorszego niż akceptacja tego, co jest? Przecież to, co jest nie ma nic wspólnego z tym, co być powinno. Sensem naszego życia jest więc ciągłe poprawianie i rozwój, ewentualnie zamiatanie pod dywan tego, czego się nie da poprawić ani rozwinąć i robienie dobrej miny do złej gry.
Akceptacja zaś to przyzwolenie na tę mierność, która jest i tkwienie w niej. A mówiąc wprost – akceptacja to najprostsza droga do zostania warzywem. Może i życie marchewki jest spokojniejsze od życia VIP-a, ale nie mamy wątpliwości, które życie byśmy wybrali, gdybyśmy mieli wybór, prawda? Odkładając na bok już nawet tak abstrakcyjne dla marchewki pojęcia jak kariera czy porsche – jak akceptacja może nas bronić przed światem…? Przed cudzą agresją…?
Odpowiedź brzmi: skuteczniej.
Tydzień przed swoją śmiercią w 1645 r. Miyamoto Musashi, od wielu lat praktykujący buddyzm zen, spisał 21 zasad streszczających jego filozofię życia. Pierwsza z nich brzmi:
Akceptuj rzeczy takimi, jakimi są.
I nie byłoby w tym nic dziwnego – w sumie to niemal hymn buddystów – gdyby nie to, że Miyamoto Musashi był jednocześnie jednym z najsłynniejszych japońskich roninów – twórcą szkoły walki dwoma mieczami, który w życiu nie przegrał pojedynku. A według historyków odbył ich ponad 60.
Akceptacja w filozofii wschodu ma bowiem zupełnie inne znaczenie niż na zachodzie. Jest to niuans, który zazwyczaj umyka umysłom zachodnim, a stanowi podstawę całego systemu. Akceptacja nie oznacza ani bierności ani bezbronności. Akceptacja tego, co jest to nic innego jak przecięcie się przez myśleństwo do faktów i reagowanie na fakty, a nie naszą ich interpretację. Nikt nie mówi, żebyś nie reagował. Reaguj! Tylko nie na własne myśli, a na to, co się faktycznie dzieje.
To odwrotność akceptacji – święte oburzenie na niesprawiedliwość tego świata i ludzką podłość (czyli emocjonalne reagowanie na naszą interpretację faktów) – naraża nas na niebezpieczeństwo.
Jedną z taktyk Miyamoto Musashiego było… spóźnianie się na pojedynki. W jego czasach stanowiło to skrajną obrazę dla jego czcigodnych przeciwników, którzy konsekwentnie wpadali w święte oburzenie nad jego hucpą i… przegrywali.
Szczerze, to trudno mi uwierzyć, że wielcy mistrzowie szkół walki – a z nimi m.in. pojedynkował się Miyamoto – tracili rezon, tylko dlatego, że ktoś im okazuje lekceważenie. Jedyne wytłumaczenie, które przychodzi mi do głowy jest takie, że czasy rzeczywiście były skrajnie inne i spóźnienie się przeciwnika faktycznie musiało stanowić śmiertelną ujmę na honorze.
Jednak ważne jest tutaj to, że cios w ich ego – czyli przekonanie, że są kimś ważnym i wyjątkowym ergo cudzy szacunek należy się im jak psu zupa rozkładało ich zanim jeszcze doszło do walki wręcz. Gdyby akceptowali fakt, że nie wszyscy ludzie myślą o nich jak o bogach wcielonych, zagranie Musashiego wzbudziłoby w nich co najwyżej uśmiech, o ile by je w ogóle zauważyli. Szanse na wygranie pojedynku dramatycznie by wzrosły.
Problem w tym, że nasze oczekiwanie, że cokolwiek nam się należy jak psu zupa, to nasza istna pięta Achillesa – punkt, który wystarczy dotknąć chociażby spóźnieniem (jeśli akurat oczekujesz punktualności), żeby nas prawie znokautować. W starciu z ludźmi pokroju Miyamoto, oczekiwanie, że ludzie będą grać według zasad, które my wyznajemy, zamienia nas w bezbronne owieczki.
Wszyscy bowiem wiemy jak skutecznie się bronimy, gdy paraliżuje nas oburzenie na cudzą bezczelność. Zatkany w ten sposób osobnik to dopiero wzór bierności i bezradności…! Istna marchewka, którą można siekać na plasterki czy w kosteczkę według uznania…!
Jak się „odetkać”? Przestać oczekiwać, że ludzie będą się zachowywać w sposób, w który na pewno nie będą. Innymi słowy – zaakceptować fakt, że nie wszyscy grają w naszej drużynie. Ewentualnie – że nie wszyscy są tak świadomi jak my :), a my nie mamy mocy ich zmienić.
Akceptacja faktów nas „odtyka”, czyli oczyszcza z emocji, pozwala spokojnie przyjrzeć się przeciwnikowi, dobrać najlepszą taktykę na obronę i – uwalniając z paraliżu kończyn i aparatu gębowego – ową taktykę zrealizować.
Choć – jak już się odetkamy – istnieje duże prawdopodobieństwo, że zobaczymy, iż w niebezpieczeństwie było tylko nasze ego i nawet nie będzie nam się chciało reagować. Bo po co tracić czas i energię na walkę z wiatrakami?
darek napisał
Nam – facetom – trudno zaakceptować akceptację ;). Ale tej w formie wygląda to ok.
Niewiem napisał
Akceptuję moją „nieakceptowalność” :)
Świetny materiał. Czekam na więcej!!
Pozdrawiam.
miriam napisał
Dziękuję i też pozdrawiam :)
wojtkrup napisał
Pomyśleć ile energii można zaoszczędzić dzięki akceptacji :-) Można sobie wyobrazić jak wyglądałby nasz świat gdyby akceptacja była powszechna..
spotkanianordystyczne napisał
do tej akceptacji przydałby się jeszcze tekst o pracy nad gniewem i wszystko jest w jak najlepszym miejscu :) i można zaczynać pracę nad sobą (albo kontynuować)
miriam napisał
jest tych tekstów o złości nawet kilka :) proszę tu jest ich zbiór:
http://bezego.com/zlosc/
doota napisał
ja mam problem, bo sie okazalo, ze kilku ludziom pomoglam, czyli wiec mialam wplyw na ich (tutaj) myslenie. Po wielokrotnych rozmowach doszli do jakis wnioskow. I nie robilam tego droga akceptacji, tylko wlasnie nieakceptacji obledu w jaki wpadli (czyli np. ze daja sie poniesc emcojom calkiem lub sa kompletnie zalezni od czyjegos zachowania).. i co teraz? :/
Jarek napisał
(Przepraszam, że się wtrącę.)
Moim skromnym zdaniem… nic :) . Jeśli dobrze zrozumiałem, nie zaakceptowałaś ich „obłędu w jaki wpadli”. To, w co wpadli, to było ich ego, ich emocje, którymi dali się ponieść. Ich ego przejęło kontrolę nad ich sytuacją. Nie zaakceptowałaś ich ego, zaakceptowałaś „ich” fakty, ich sytuację. Wydaje mi się, że chyba wyszło dobrze, ale mogę się mylić, bo nie znam faktów ;) . W każdym bądź razie… raczej nie musisz się tym (o czym napisałaś) za bardzo przejmować :) .