Jedną z największych przeszkód na drodze do spokoju i szczęścia jest iluzja, że naszą jedyną motywacją do działania jest brak akceptacji dla tego, co jest. No bo jeśli wszystko jest OK, to po co palcem ruszać…?
Wynika z tego, że żeby cokolwiek zrobić trzeba być wiecznie z czegoś niezadowolonym, a akceptacja tego, co jest (czyli… szczęście) to najgorsza rzecz, która może się nam przytrafić. Skutkuje bowiem ni mniej ni więcej tylko poniżej zilustrowaną postawą (leżawą?) życiową:
Ponieważ, rzecz jasna, jest to tylko iluzja, sprawdźmy, gdzie kryje się fałsz w tym rozumowaniu i dlaczego w rzeczywistości akceptacja tego co jest nie tylko nie przemieni nas w bloba, a wręcz podniesie naszą skuteczność działania.
Zacznijmy od (bardzo prostego) przykładu:
Jak działamy gdy nie akceptujemy tego, co jest?
Ku radości warszawskich kierowców, z powodu rozlicznych remontów na Wisłostradzie, czyli lokalnej trasy szybkiego ruchu, można się na niej rozpędzić nawet do zawrotnych 50 km/h. Pędziłam więc z tą zawrotną prędkością, gdy po wypadnięciu z łuku okazało się, że na środku mojego pasa leży sobie pomarańczowy pachołek. Prawa była wolna, więc po prostu odbiłam i pojechałam dalej niewiele na ten temat myśląc. Jednak mój wewnętrzny system zarejestrował lekkie oburzenie „wow! ten słupek nie powinien tu leżeć!”
Następnego dnia sytuacja powtórzyła się, a moje oburzenie podniosło się kilka milibarów: „Ja pitolę! Przecież ktoś powinien się tym zająć.”
Ponieważ to, co wydarzyło się potem może spowodować ostry atak ziewania, zróbmy cięcie i dodajmy trochę akcji:
Czyli zobaczmy jak by się sytuacja rozwinęła w czasach, gdy przemierzałam mazowieckie drogi tak:
W zatoczce kilkaset metrów dalej stała grupa fachowców. Co, rzecz jasna, było świetną okazją do zastosowania skutecznego działania.
Jednak myśl „ten słupek NIE POWINIEN tu leżeć!” doprowadziłaby mnie do takiego wrzenia, że albo (1) uznałabym, że z idiotami nie będę dyskutować skoro sami nie widzą co się dzieje i przejechałabym obok nich gotując się ze złości na ludzką bezmyślność albo (2) zatrzymałabym się z piskiem opon milimetry od fachowców, zmuszając ich tym do odskoczenia oraz zrobiła im awanturę, zanim by zdążyli buzie otworzyć.
Nic dziwnego.
Gdy oburzamy się na to, co jest, wynik nie może być inny niż:
(1) przytłoczenie ogromem cudzej beznadziei oraz w efekcie zatkanie/paraliż, czyli brak jakichkolwiek działań;
albo:
(2) atak na „winnego”.
Numer 1 trudno uznać za skuteczne działanie. Zostaje nam więc numer 2 – czyli tak opiewany w (zarówno niskiej jak i wysokiej) kulturze Zachodu samotny obrońca ludzkości, smagany niesprzyjającymi okolicznościami, jednak twardo miażdżący jednego wroga za drugim. Cały proces wygląda tak:
Przepis na skuteczne działanie a la Wild West:
(1) znajdujemy coś co nie jest takie, jakie powinno być;
(2) znajdujemy winnego tego, co jest;
(3) natychmiast przełamujemy jego potencjalny opór: w przypadku braku spluwy zaleca się wjeżdżanie na pieszych z piskiem opon albo krzyczenie „czy pan wie, kim ja jestem? jestem kuzynem szwagra teścia siostry prezydenta tego miasta!!!” – jest to dowód na to, że możemy zrobić z nim co tylko zechcemy i lepiej będzie dla niego jeśli się nam natychmiast podporządkuje;
(4) udowadniamy wrogowi ludzkości, że to co jest to jego wina;
(5) w krótkich słowach wyjaśniamy mu jak to powinno wyglądać;
(6) a gdy naprawił rzeczywistość:
(7) oddalamy się dostojnie w stronę zachodzącego słońca w poczuciu, że WYGRALIŚMY!!!!
Iiii-haaa!
(To, że nasze „zwycięstwo” uruchomiło emocjonalną lawinę, która za chwilę sypnie się na cudzą głowę, nie zaprząta naszej uwagi. Empatia przecież osłabia siłę naszego ataku i obniża szansę na wygraną, prawda?)
I, rzeczywiście, akceptacja tego co jest, tego rodzaju skuteczności nie gwarantuje. ;)
Zanim jednak do niej przejdziemy, spójrzmy na kilka powodów, dla których działanie pod wpływem oburzenia na to, co jest wcale nie jest tak skuteczne jak byśmy tego chcieli (spisanie wszystkich wymagałoby założenie oddzielnego bloga):
- Złość jest tak dynamiczną emocją, że szukając natychmiastowego ujścia, spadamy jak jastrząb na pierwszą osobę, która nosi znamiona „winnego”, choć wcale nim być nie musi. W efekcie istnieje duże prawdopodobieństwo, że zrobimy z siebie idiotę, a nie Clinta Eastwooda. Szanse na powodzenie misji = 0.
- Nawet jeśli wytypujemy tego „winnego” co trzeba – szansa, że będzie to budda (czyli osobnik cieszący się wolnością od ego) jest praktycznie żadna. Naturalną jego reakcją na atak będzie więc obrona, a szanse na powodzenie naszej misji dramatycznie spadną;
- Nawet jeśli uda się nam wygrać – wydatek energetyczny jest tak olbrzymi, że po kilku latach tego trybu funkcjonowania zaczynamy się czuć jak weterani wojenni;
- I najważniejsze: nawet jeśli uda się nam wygrać – trudno to w rzeczywistości uznać za skuteczne działanie. Nienawiść po obydwu stronach jest tak duża, że potrzeba jej rozładowania spowoduje zaraz awarię w innej sytuacji. Czyli wcale nie rozwiązujemy problemu, tylko go PRZEPYCHAMY gdzie indziej! To wyjaśnia, dlaczego pomimo tego, że dzień w dzień podejmujemy działanie za działaniem, liczba naszych problemów wcale nie maleje (i to zarówno na poziomie jednostki, jak i firmy, w której pracujemy czy całego społeczeństwa).
Z grubsza wygląda to tak…:
Jakby, więc, nie patrzeć, atakowanie „wrogów ludzkości” nie jest najlepszym rozwiązaniem. (No chyba, że nie zależy nam na naprawieniu awarii, tylko na „iiihaaa! wygrałem!” Wtedy, rzeczywiście, jest to jedyny słuszny tryb działania.)
Jak w takim razie wyjść z trybu Wild West?
To proste. Wystarczy zaakceptować to, co jest ;)
Czyli zacząć odróżniać oczekiwania nierealne od realnych, uwolnić się od tych pierwszych i trzymać się tych drugich.
Cały problem zaczyna się bowiem w momencie, gdy podejmujemy działanie pod wpływem nierealnego oczekiwania typu: „ten słupek nie powinien tu leżeć!”
Dlaczego jest to oczekiwanie nierealne?
Bo… tu i teraz ten słupek już leży.
I dopóki nie mamy mocy przeniesienia się w przeszłość i przestawienia go tak, żeby tu i teraz stał gdzie chcemy, oczekiwanie „tu i teraz ten słupek nie powinien leżeć” jest NIEREALNE.
Innymi słowy: to co jest – jest.
Możemy jedynie zareagować na to, co jest i swoją reakcją – spowodować zmianę w przyszłości (oczekiwanie realne). Ale tu i teraz jest nie do zmienienia.
Wydaje się to banalnie proste, jednak potrzeba staranowania bliźnich pojawia się jedynie wtedy, gdy nie potrafimy się pogodzić z FAKTEM, że do awarii doszło. W efekcie, zamiast płynnie przejść od zasymilowania faktu do pytania na którym należy się skupić, bo na to mamy wpływ, czyli:
Co zrobić, żeby (w przyszłości) ten słupek stanął na swoim miejscu?
Zaczynamy się szarpać z czymś na co wpływu absolutnie nie mamy, czyli:
To się w ogóle NIE POWINNO BYŁO zdarzyć!!!!!
Na efekty nie trzeba długo czekać:
Skoro wiemy na bank, że absolutnie NIE POWINNO się BYŁO zdarzyć, a… hmm… było się zdarzyło, świat ewidentnie pokazuje nam, że nas i nasze zdanie ma… gdzieś!
Które ego zniosłoby taki jawny pokaz lekceważenia?!!
Nasza uwaga zostaje z miejsca przestawiona z celu: „naprawić awarię” na cel zgoła inny: „udowodnić światu, że mnie się nie lekceważy, bo to JA jestem tu najważniejszy i to JA mam rację!”
Usłużny umysł z prędkością światła identyfikuje więc działanie, które na-ten-tychmiast udowodni, że to my tu rozdajemy karty i do nieważnego popychadła nam daleko. Odbywa się to tak szybko, że zazwyczaj nawet tego nie wyłapujemy. Dlatego poniżej nasz proces mentalny klatka po klatce:
„HA! Skoro nie powinno było się zdarzyć, a się zdarzyło to jeden wniosek jest taki, że ktoś tu k…a!!! mocno nawalił!”. A chwilę potem:
„Która swołocz nie spełnia tu swoich obowiązków?” A skoro swołocz to przecież nie zrobi po dobroci! Nie sprawdzając więc z kim w rzeczywistości mamy do czynienia, natychmiast lądujemy w:
„Jak go zmusić, żeby zaczął je spełniać?”
Voila! Zamiast prostej awarii mamy nagle świętą wojnę z nikczemnym wrogiem ludzkości, którą nasze ego chętnie wygra, żeby udowodnić światu, że trzeba się z naszym zdaniem liczyć.
I to jest główna przyczyna, dla której działanie pod wpływem oburzenia/złości na to, co jest przynosi więcej szkody niż pożytku: następuje podstępna zamiana celów z „usunąć awarię” na „wywołać i wygrać wojnę!”
Ze wszystkimi konsekwencjami opisanymi powyżej.
Gdy zaś akceptujemy fakt, że do awarii doszło, cały ten proces jest ucięty w zarodku.
Gdy jesteśmy wolni od nierealnych oczekiwań – nie traktujemy tego, co jest jako dowód na to, że świat z nas kpi. W efekcie nie szukamy wroga do pokonania, tylko sposobów na autentyczne rozwiązanie problemu. A ponieważ nie wypowiadamy wojny fachowcom=wrogom ludzkości, fachowcy nie odpowiadają ogniem i szansa na pertraktacje bez ofiar w ludziach/mieniu oraz autentyczne rozwiązanie problemu gwałtownie wzrasta.
100% gwarancji na porozumienie, oczywiście, nie ma, gdyż możliwe jest, że przed chwilą ktoś inny zastosował na nich przepis na skuteczne działanie a la Wild West i emocjonalna lawina posypie się na naszą niewinną głowę. (Ja akurat miałam szczęście – trafiłam na panów otwartych na współpracę i pachołek zaraz wrócił na swoje miejsce.)
* * *
I to jest prawdziwe znaczenie „akceptacji tego, co jest”. Nie oznacza ona „skoro jest, to niech już sobie będzie.” Tylko wręcz przeciwnie: akceptując to, co jest wyskakujemy z anty-skutecznego trybu tarana i wpadamy w jedyny, który może uskutecznić zmianę: „OK. Stało się. I tu i teraz tak jest. Co mogę zrobić, żeby w przyszłości wyglądało to inaczej?”
Naturalną tego konsekwencją jest to, że nasz umysł zaczyna produkować pomysły na jak najsprawniejsze (czyli z jak najmniejszym wydatkiem energetycznym i czasowym) usunięcie awarii, a nie na pokonanie „przeciwnika”.
(W rzadkich przypadkach, gdy unieszkodliwienie przeciwnika jest rzeczywiście niezbędne, akceptacja tego, co jest nadal obowiązuje. Więcej na ten temat tutaj.)
Dlatego zanim podejmiemy jakiekolwiek działanie, warto sprawdzać, czy działamy pod wpływem: „OK. Stało się. Co z tym mogę zrobić?” czy „To się w ogóle NIE POWINNO BYŁO wydarzyć!!! Trzeba zniszczyć wroga ludzkości!!!”
Wybór między jednym i drugim zajmuje ułamek sekundy.
Różnice w efektach mogą być znaczne ;)
marek napisał
Jak zwykle świetny tekst. Dzięki za przystawienie mi lusterka ;) Bo skoro widzę to w sobie to znaczy że wolność już blisko?
miriam napisał
Bardzo proszę ;) jest dokładnie tak jak mówisz – świadomość własnych motywacji to początek wolności.
pikcior napisał
Bardzo się cieszę, że udało ci się napisać kolejny świetny artykuł… przerwa była wyjątkowo długa, i już bałem się, że zrezygnowałaś z blogu. Każdy z twoich artykułów choć z pozoru porusza rzeczy oczywiste powoduje u mnie głębokie przemyślenia i zmusza do autorefleksji… krótko proszę pisz jeszcze dla nas a ja będę czytał i wprowadzał w życie!
miriam napisał
oj dziękuję bardzo. przerwa była spowodowana przenosinami bloga na inną platformę i licznymi katastrofami po drodze (np. dwa razy wysłałam bloga w kosmos :)) nie zamierzam rezygnować, a nawet myślę nad drugim – z krótszymi i częstszymi teksami ;). cieszę się bardzo, że wprowadzasz w życie. koniecznie dawaj znać jak ci idzie.
marysia napisał
Dziękuję. Bardzo mi ten tekst pomógł zrozumieć moje ataki złości na „wrogów ludzkości”. I faktycznie, sama świadomość tego złość nieco zmniejszyła. :)
Evry napisał
Bardzo fajny tekst. Dobrze opisuje sprawy z bliska.
Mam jednak pytanie. Pracuje w miejscu gdzie zachowanie klientów à la Wild West jest dość częste. Wiele osób (częściowo i ja) włączyła w sobie systemy obronne przez które trudno się przebić z „zachowaniem akceptujacym”. Dziala ono ale tylko na daną sytuację. Tzn. ktoś będzie otwarty na sugestie i zdejmie słupek z drogi, ale nie znaczy, że nie położy go na innej drodze lub innym razem. Wiem, ze to straszne może co mówię, ale niestety strach czasem wydaje się może pokonać ten opór, tylko człowiek będzie działać wtedy jak maszyna, tylko, że czasem się inaczej nie da, bo ktoś już ma tyle systemów obronnych, że jest odporny na negocjacje. Nie mówię tutaj o rzeczach takich jak w Twoim przykładzie może, bo tutaj argument zagrożenia życia byłby przekonywujacy dla wielu. Ale jeśli dochodzi do wyboru (między wysiłkiem, a wygodą), który nie ma tak dramatycznych ewentualnych skutków wielu ludzi woli własną wygodę niż Twoja.
Żeby być na prawdę skutecznym, trzeba mieszać te obydwa światy (akceptacji i nieakceptacji), wtedy ludzie rzeczywiście rozumieją.
Ale zawsze celem jest stan gdzie komunikacja i relacje odbywają się w sposób akceptujacym, tylko, że to się buduje w czasie lub też trzeba dobrać odpowiednią reakcje na odpowiednią osobę.
miriam napisał
to, co piszesz nie jest straszne, tylko realistyczne. to prawda, że strach jest często naszą jedyną motywacją do działania. i jest to bardzo zła motywacja do działania – jak sam(a?) piszesz. trudno mi się odnieść konkretnie bo nie podajesz konkretnego przykładu – ale czasem działanie strachem jest faktycznie jedynym sensownym działaniem (np. w walce na śmierć i życie, choć niekoniecznie o własną wygodę kosztem wygody cudzej :) ). ale wtedy nadal nie szarpiemy się z tym, co jest (dlaczego niby mam działać strachem?!? co to za świat, że jedyny sposób, żeby przeżyć to straszenie innych?!?!?) tylko akceptujemy to, że strach jest narzędziem i wykonujemy (na spokojnie!) manewr straszący. czyli np. jeśli jesteś szefem i twój podwładny po raz kolejny zawala projekt – nie musisz wpadać w furię, żeby go przerazić (bo furia sama jest podszyta strachem, więc wtedy ty masz stres, a po co?) tylko bardzo spokojnie informujesz o konsekwencjach, które mają dużą szansę go przestraszyć. To akurat nie jest najlepszy przykład, bo nie chciałabym mieć pracownika, który wykonuje pracę jedynie ze strachu. Ale to jest jedyny przykład, który mi przyszedł na szybko do głowy.
Evry napisał
Dziekuje za odpowiedz (tak po dwoch latach:).
Oczywiscie straszenie takie to ostatecznosc, a czasem i to nie ma sensu.
Ale opowiem pewna sytuacje. Mieszkalam kiedys w sredniibezpiecznej dzielnicy za granica. W kafejce internetowej mily pan hindus widzac blondynke ze wschodnim akcentem oszukal mnie dajac mi falszywy pieniadz w reszcie, ktora mi wydal. Zorientowalam sie, gdy w supermarkecie ochrona zabrala mnie sprzed kasy:] wiec bylam w stanie nadchodzacej furii wlasnie. Ale ppstanowilam to rozegrac na spokojnie. Weszlam do kafejki j najpierw poprosilam o ogladniecie telefonu, po czym chcoalam zaplacic ow banknotem, ktorego hindus oczywiscie juz nie chcial. Pytam sie (caly czas trzymajac reke na opakowaniu telefonu) dlaczego. Tudno mu bylo dppwiedziec. Wiedzialam, ze straszenie policja nic nie da. Wiec wlaczylam furie zabralam telefon, zaczelam glosno rozglaszac wszystkim w kafejce, ze facet jest oszustem. Zachowywalam sie troche jak wariatka wiec pozwolili mi dzialac. Do telefonu dorzucilam czesc zawartosci lodowki z napojami i wyszlam z hukiem. Planowalam jeszcze sprayem napisac na kafejce ku ostrzezeniu innych, ale zosrawilam ten pomysl. Po wszystkim i tak sie lepiej nie czulam, ale to bylzas kiedy liczylam kazdy grosz, wiec potrzebowalam tych pieniedzy.
Pozdrawiam
mięsień świadomości napisał
Mam pytanie do Miriam, przyjmijmy człowiek doświadcza traumy, np. zdrada żony lub długotrwały stres np. kobieta latami gnębiona przez męża. Potem chowanie urazy, cięzkie emocje. Ale w końcu coś się zmienia i wybacza (czasem tak się mówi, że „ktoś komuś wybaczył po latach”)… Jak myślisz, gdy ktoś własnie to zrobi -wybaczy – ale nie ma przy tym wzmianki o pracy stricte nad emocjami (jest tylko że wybaczył/a), to mimo to tamte wszystkie emocje-dziesiątki lub setki- prawdopodobnie stłumione przed laty – znikają? innymi słowy, nie jest powiedziane, że wydobycie ich na światło dzienne jest wymagane, aby zniknęły z ciała? Ja przyznam szczerze nie wiem co jest bardziej prawdopodobne. Coś mi się wydaje, że samo tzw. wybaczenie, nawet autentyczne, nie sprawia że ciężkie emocje od których się uciekło, ot tak znikają, ale nie wiem. Będę wdzięczny jak odpiszesz, nawet przypuszczalnie co uważasz.
miriam napisał
wybaczenie to totalna wolność od wszystkich negatywnych emocji związanych z sytuacją. jednak to, że ktoś powiedział, że wybaczył, nie zawsze oznacza, że tak się stało. również to, że nie ma wzmianki o pracy nad emocjami nie oznacza, że jej nie było. nie musi być to praca „oficjalna” – w sensie, że odbywa się pod okiem zawodowca. może być to zupełnie osobiste, głębokie trawienie w swoim wnętrzu tego co się stało i ujrzenie prawdy. w moich oczach, wybaczenie nie jest możliwe dopóki się nie zobaczy tego, co się stało takim, jakim było naprawdę.
mięsień świadomości napisał
możliwe takie pytania już były, chciałbym po prostu to sobie ułożyć w głowie
miriam napisał
nie było. to dobre pytanie :)
Hydrogenium napisał
Już zaczynałam pisać swój pierwszy komentarz, o tym, jak ciężko mi idzie z tą medytacją. :) No. Niestety nie będzie mi dane go opublikować, chociażby ze względu na to, że kiedy znalazłam się w połowie swojej wypowiedzi, zdałam sobie sprawę, skąd biorą się moje trudności i problemy, heh. Pozostało mi tylko parę pytań. Bo gdy tylko próbuję coś zaakceptować, zaczynam tłumić w sobie emocje (mam na myśli takie sytuacje, w których dzieje się coś, co uważam za nieprzyjemne, lecz zamiast to „zaakceptować”, ja po prostu się na to wyłączam). Chyba powinnam wtedy zaakceptować też swe tłumienie, nad którym nie panuję? I co wtedy zrobić z ową sytuacją? Nadal starać się ją zaakceptować, pomimo tego iż w ogóle to nie idzie? Może to po prostu zbyt duża presja z mojej strony?
A, i jeszcze: jak sobie współczuć? W jednym poście o tym przeczytałam. To było dość dawno. Nadal jednak nie potrafię poczuć w stosunku do siebie żadnego współczucia. :\
Miriam Babula napisał
Ha. Zadajesz ogromne pytania. Na pierwsze w skrócie odpowiem tak: tak. akceptować tłumienie, czy jak ja to nazywam „opór przed emocją”. A, żeby odpowiedzieć na drugie, to pewnie napiszę oddzielny tekst :)
Magdalenaaaa napisał
Z nieba mi spadlas..tzn blog Twoj ofkors ..juz myslalam ze sie rozplyne i roztopie w tym moim dobrojstwie i wyrozumialosci dla biednych, ciemnych (czyli mniej nieoswieconych niz moja persona ) Ludzikow… Ty Kobieto, Ty mi oczy otworzylas na moja arogancje. I lancuchy poscily..tzn zaczynaja sie luzowac dopiero ale i tak pierwsze koty za ploty.
Oh ja biedna naczytalam sie oswieconych ksiazek i sama w tym swoim maluczkim rozumku je interpretowalam..ba..innych nauczalam bo przeciez ja wiem ! Ja znam prawde !ja!
W S T Y D
Albo i nie , dobra lekcja , tak wole to nazwac.
Takze ten DZIEKUJE za Twoje teksty i za to ze nie musze byc swieta za zycia (bo jak nie to niechybnie czeka mnie kariera dzdzownicy w przyszlym)
Ufff…
Przepraszam za brak polskich znakow.
Pozdrawiam
Miriam Babula napisał
:-)))) Dziękuję Magdalenaaaa za tak szczere podzielenie się sobą i zostawienie tu tak dobrej energii. I również pozdrawiam <3
Magdalenaaaa napisał
* lancuchy puscily -nie poscily :)