Dziś kolej na drugą iluzję wolności, siejącą spustoszenie w umysłach XXI wieku, a która brzmi mniej więcej tak:
Stary! Ale głowa do góry! Jak się postarasz to możesz zostać nawet mistrzem NBA, zarabiać miliony i być wielbionym przez tłumy. Co? Co z tego, że masz 176 cm wzrostu?!! Nie możesz być takim pesymistą!!! Przecież wszystko jest możliwe! A kilka centymetrów spokojnie nadrobisz sprężystością stawu skokowego! Tylko musisz ćwiczyć! Oooo! Nie chcesz ćwiczyć? No cóż… Jak chcesz być frajerem do końca życia – to twoje prawo…
No więc w pocie czoła ćwiczymy:
A gdy się okazuje, że pomimo nadludzkiego wysiłku, nie jesteśmy w stanie wejść nawet do lokalnej drużyny w Pcimiu Dolnym, wpadamy w panikę i histerię. Bo skoro ćwiczymy i nic z tego nie mamy, to znaczy, że jesteśmy nieudacznikami. I nic nam już w życiu nie wyjdzie.
Na szczęście problem nie bierze się z naszego nieudacznictwa. Problem bierze się jedynie stąd, że goniąc za tak pojętą wolnością gonimy za jednorożcem, który nie istnieje. Ergo szansa na sukces = 0. A szansa na panikę, samo-nienawiść i w efekcie załamanie nerwowe = 100%.
Rozwiązanie problemu jest więc proste: przestajemy udawać, że jesteśmy stworzeniem z krainy tęczy i zaczynamy być tym, kim rzeczywiście jesteśmy. Wolność konia polega bowiem na byciu koniem i na cieszeniu się życiem konia, a nie na przekonaniu, że jak zechce i się mocno na tym skupi to zostanie jednorożcem.
Z ludźmi jest identycznie. Moja wolność nie polega na tym, że mogę być kim tylko zechcę, tylko na odkryciu kim rzeczywiście jestem oraz byciu tym, kim jestem całym swoim jestestwem. Innymi słowy – na wyrażaniu tego kim jestem w każdej sekundzie mojego życia. (Oczywiście, z zastrzeżeniem opisanym w pierwszych dwóch częściach tej mini-serii.)
Sytuację nieco utrudnia fakt, że umysł ludzki (oraz ciało) ma pewien stopień plastyczności i odpowiedni trening może faktycznie podnieść nasze możliwości i rozwinąć umiejętności. Jak więc odróżnić frustrującą pogoń za jednorożcem od autentycznego, a więc satysfakcjonującego, rozwoju?
Po czym poznać rozwój w zgodzie ze sobą?
Dam (anty-)przykład z mojego własnego podwórka.
Jestem niezmiernie wdzięczną konsumentką muzyki. Jednak z jej produkcją jest już mocno średnio i jest to skrajny eufemizm. Mimo to, gdy miałam 10-11 lat moim rodzicom przyszło do głowy, że należy mi dać staranne wychowanie i… wysłali mnie na lekcje gry na fortepianie. Ponieważ grę na fortepianie można zredukować do mechanicznego stukania drewnianym palcem w klawiaturę – dokładnie to robiłam i nawet czyniłam postępy – dopóki nauczycielce nie przyszło do głowy, że powinnam zacząć śpiewać! Ponieważ jest to jedno z rozlicznych zajęć, do których naprawdę nie zostałam stworzona, wyglądało to tak, że stukałam w klawisze, pod nosem kalecząc melodię „skacze wróbel na ścieżynce…”, a po twarzy ciekły mi łzy. Dzięki bogu, nauczycielka odmówiła udziału w kolejnych lekcjach. Najwyraźniej zakomunikowała to moim rodzicom w sposób niepozostawiający wątpliwości co do moich talentów muzycznych i temat zniknął.
Z tej prostej historyjki można wyciągnąć 2 ważkie wnioski:
(1) Są zajęcia, których nie pozwala nam wykonywać anatomia (np strun głosowych). Bodajże Freud (?) powiedział wręcz:
Anatomia to przeznaczenie.
Bo jakby nie patrzeć, ćwiczeniami mogę sobie dodać 2 cm wzrostu, ale nie 20. Tak samo jest ze strunami głosowymi, stawem skokowym, czy ukształtowaniem płatów mózgowych. „Sky is the limit” jest iluzją ego. Granicą, bowiem, nie jest niebo, tylko bardzo konkretna anatomia, którą mogę wzmocnić albo uelastycznić odpowiednimi ćwiczeniami, ale nie zmienić na zupełnie inną. Matematycy mają nawet na tę ideę genialną funkcję, która nazywa się „lim”. Możesz się do pewnej liczby coraz bardziej zbliżać, ale nigdy jej nie przekroczysz. Nasze macho-ego jest, oczywiście, bardzo nieszczęśliwe z tego powodu i jeśli pójdziemy za jego głosem – mamy przepis na zmarnowane życie.
„Pozytywnie myślący” zaniedbują bowiem jeden istotny detal: choć moja anatomia zupełnie nie sprawdza się w tworzeniu muzyki – jest idealna do wykonywania innych czynności. A skupiając się na „poprawianiu” Natury, zaniedbujemy obszary, w których jesteśmy przez ową Naturę hojnie obdarzeni. Dlatego Chińczycy tę samą ideę co Freud wyrażają nieco inaczej:
Nie przyczepiaj nóg wężowi.
Czyli – jeśli masz anatomię węża – trenuj, żeby być najlepszym wężem jakim możesz być. Ale daj sobie spokój z treningiem, który na 100% zamieni cię w piękną, bogatą i sławną jaszczurkę.
(2) O ile nie wyklucza tego anatomia, człowiek faktycznie jest w stanie nauczyć się czynności, które może wykonywać na zasadzie „małpa widzi – małpa robi”. I gdyby moi rodzice się uparli i kazali mi ćwiczyć 10 h dziennie – na bank nauczyłabym się grać na fortepianie wystarczająco dobrze, żeby wystukać kilka melodii wszystkimi palcami, a może nawet zarabiać pieniądze grając w knajpach do kotleta. Kłopot w tym, że waliłabym w klawisze jak robot, bez poczucia, że wyrażam w tym siebie. Innymi słowy – nie byłabym w tym TWÓRCZA.
Co ma twórczość do wolności?
Wszystko. To, co odróżnia człowieka wolnego od zniewolonego to to, że ten drugi wykonuje mechaniczne czynności, które nic dla niego nie znaczą. A ten pierwszy wyraża to, co w nim śpiewa, gra i tańczy. Innymi słowy – ten drugi odcina się od tego co robi, a ten pierwszy jest z tym, co robi całością, lub w języku Wschodu – jednością. ;)
Efektem jest właśnie… twórczość. Jak bowiem wie każdy meloman, ten sam utwór w wykonaniu różnych muzyków może wzruszyć do łez, albo być poprawnie wykonaną melodyjką. Różnica wynika z tego, że ten pierwszy włożył w to siebie, a ten drugi jedynie odtworzył po małpiemu czynność grania na instrumencie.
I to jest właśnie sposób na zorientowanie się, czy gonimy jednorożca, czy się autentycznie rozwijamy: Czy właśnie doskonalimy sposób wyrażania siebie? Czy raczej zwiększamy efektywność wykonywania małpiej czynności?
I nie ma tu znaczenia, czy tworzymy obraz, projekt rowów melioracyjnych czy nowy sposób na uspokojenie dzieci przed wizytą u dentysty. Każda czynność/idea/dzieło, która wyraża to, co samo w nas rośnie i domaga się, żeby wyjść – jest twórcza.
A nasza wolność polega na wyrażeniu tego co w nas rośnie najlepiej jak potrafimy.
Tak rozumiana wolność daje nam siłę, autentyczność, pewność siebie i radość życia.
Jak wygląda alternatywa?
Wolność typu „mogę być kim zechcę” to w rzeczywistości największa zdrada siebie, prowadząca do skrajnego niewolnictwa. Jest bowiem tożsama z upieraniem się, że nieważne co w nas rośnie – powinno rosnąć co innego. A to co rośnie – niech se zdechnie! My przecież możemy być kim zechcemy – a akurat zechcieliśmy zostać sławnym koszykarzem NBA, ewentualnie prezesem Banku Światowego. Ergo wszystko co nas ciągnie do budowania mostów trzeba zdeptać.
Niestety, depcząc i odcinając się od tego, co nosimy w sobie, tracimy kontakt z wewnętrznym systemem nawigacyjnym. Zaczynamy czuć się zagubieni. W efekcie szukamy na zewnątrz zasad, których należy przestrzegać, i autorytetów, których należy słuchać. Cudza opinia zaczyna być naszym jedynym drogowskazem. Innymi słowy – stajemy się niewolnikami. Fortuna i sława, którą osiągamy w ten sposób, tego nie zmienia.
Dlatego nie pytaj „jak być kim tylko chcę?”. Pytaj „jak przestać udawać kogoś, kim nie jestem?” Bo prawdziwa wiara w siebie to nie wiara, że jestem amebą, która dowolnie zmienia kształty, tylko wiara, że jestem idealna taka, jaka jestem tu i teraz i że to mi spokojnie wystarczy, aby mieć satysfakcjonujące życie.
Choć, oczywiście, tym tekstem tylko się z tobą droczę. W rzeczywistości przecież każdy może być jednorożcem, jeśli tylko zechce ;)
Świętomir napisał
> I to jest właśnie sposób na zorientowanie się, czy gonimy jednorożca, czy się autentycznie rozwijamy: Czy właśnie doskonalimy sposób wyrażania siebie? Czy raczej zwiększamy efektywność wykonywania małpiej czynności?
To ja mam teraz pytanie za 10 punktów. Podobnie, jak Ty, też nie zostałem stworzony do muzykowania (i również jest to eufemizm). Tym niemniej wiele lat temu pewien twórca tak mi zaimponował, że pod jego wpływem zacząłem pisać wiersze (też raczej słabe w większości) i grać na gitarze. Przez lata nauczyłem się (po małpiemu oczywiście) grać jako tako, wyćwiczyłem nieco słuch i nawet głos mi się trochę poprawił. Czy ktoś mnie zmuszał? Nie. Czy nauka była męczarnią? Czasem. Ale do dziś mam tę starą poobijaną gitarę i lubię sobie pośpiewać od czasu do czasu, nawet jeżeli otoczenie cierpi z tego powodu.
W sumie to ten twórca wyrządził mi szkodę, bo poniekąd przez niego przez pięć lat błąkałem się po humanistycznych studiach, zanim zrozumiałem, że moim przeznaczeniem jest informatyka. Ale wcale nie uważam tego czasu za zmarnowany, wręcz przeciwnie: dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, przez jakiś czas nawet dobrze się bawiłem studiując historię i do dziś lubię czasem poczytać na ten temat. Moja ogólna wiedza o świecie niewątpliwie na tym skorzystała.
Więc jak to jest? Tylko w tym, do czego jesteśmy stworzeni i w czym potrafimy być twórczy, możemy się dobrze wyrazić i być szczęśliwi? Moim zdaniem problem jest dużo bardziej złożony.
miriam napisał
To nie jest tekst o drobnych przyjemnościach życia codziennego. :) Ja też jak widzę fortepian to podchodzę, żeby się powygłupiać – z pełną świadomością, że jest to zabawa z udawania kogoś kim nie jestem. To jest tekst o tym, że gdybyś w którymkolwiek momencie uznał, że granie na gitarze nie jest drobną przyjemnością tylko twoją gwarancją udanego życia, miałbyś duży stres :)
MiB napisał
Myślę, że to też nie do końca tak. Bo udane życie składa się z drobnych przyjemności, a Ty sugerujesz, że drobne przyjemności drobnymi przyjemnościami ale przecież stworzeni jesteśmy do czegoś więcej co będzie gwarancją udanego zycia i w ten sposób spirala się nakręca… Nie twierdzę, że nie powinniśmy się realizować w życiu ale też nie powinniśmy robić sobie ciśnienia z tego powodu. Sam dużo o tym rozmyślam, bo ciągle popadam w tą pułapkę…
Myślę, że główny problem tkwi w tym, że społeczeństwo nie akceptuje przeciętniactwa… grasz na gitarze? Musisz być jak Carlos Santana… Grasz w kosza? Musisz odnieść sukces w tej dziedzinie inaczej będziesz przeciętniakiem… Nie ważne, że ktoś gra bo lubi. Musi mieć ciśnienie na sukces, inaczej stwierdzą, że jest dziwakiem. Oczywiście fajnie jest zarabiać na tym co się lubi robić, ale nie zawsze się tak da i wcale to nie umniejsza udanego życia. Tak przynajmniej mi się wydaje, ale mogę być w błędzie. ;)
doota napisał
Podpisuje sie pod tym co napisal MiB.
I dodam, ze jest cos w tym co mawial Einstein „wszyscy mysla, ze to niemozliwe, a przyjdzie taki co o tym nie wie i to zrobi”.
Najnizszy zawodnik NBA ma 168cm wzrostu.
Oczywiscie wiekszosc jest o wiele wyzsza, ale chce tylko pokazac, ze czesto rzeczy, ktore sie wydaja niemozliwe, sa mozliwe, gdy tylko nastana.
Wiec powtorze za MiB, ze sprawa jest o wiele bardziej zlozona.
miriam napisał
Tak. Ten koszykarz to przykład, który jest podawany nagminnie. Nie rozumiem tego. Najwyraźniej jego anatomia na to pozwoliła. Przykład wzrostu ścięgien jest oczywistym uproszczeniem. Zeby być dobrym koszykarzem potrzebne sa przecież i inne predyspozycje :)
doota napisał
Odnioslam sie tylko to przykladu, ktory podalas.
A chodzi o ogolna idee tego, ze czesto to co wydaje sie niemozliwe, jest mozliwe i badz madry i zgadnij jak jest w Twoim przypadku. O tyle.
odoja napisał
mib, zgadzam się z Toba,panuje powrzechny pęd u większosci ludzi aby we wszystkim co się robi albo ma zamiar wykonywac wypada, a wręcz trzeba odnosic się do siebie jako do jedynego zwycięzcy nie liczac się praktycznie z nikim innym. Takie sobie piekło zgotowalismy. Więcej,więcej i więcej…
Pozdrawiam :)
Piotr napisał
MiB, masz rację w tym, że wśród gatunku homo sapiens panuje powszechne przekonanie, że trzeba być dobrym (albo najlepszym) w tym, co się robi. Ale przecież jest tak, że w życiu i na co dzień wykonujemy dziesiątki i setki różnych czynności. To prawda, że w większości z nich wcale nie musimy być najlepsi. Niektóre czynności wystarczy, że po prostu zrobimy (np. zrobienie sobie śniadania, pojechanie do pracy itd.) i nikt – łącznie z nami samymi – nie wymaga od nas, abyśmy robili je coraz lepiej. Jeszcze inne czynności z kolei to te, gdzie rzeczywiście nie musimy mieć „ciśnienia” aby robić je najlepiej na świecie albo po prostu dobrze. Ale w końcu są też takie czynności, gdzie po prostu ma to wymiar praktyczny, aby robić je dobrze, jak najlepiej … Pomyślałem sobie teraz o Japonii i Japończykach. I ich kulturze. Mam wrażenie, że w tej kulturze najpełniej wyraża się praktyczny wymiar tego, aby być po prostu dobrym w tym, co się robi. Jeśli jesteś motorniczym tramwaju, to staraj się robić to jak najlepiej. Jeśli zamiatasz ulice, to staraj się to robić jak najlepiej i jak najrzetelniej. Kiedy praktykujesz Drogę Herbaty – cha-do – to staraj się wykonywać ją jak najlepiej i za każdym razem dokładać starań, aby herbata, którą zrobisz dla gościa, była dobra. Wyobraźmy sobie społeczeństwo, gdzie każdy stara się jak najlepiej wykonywać to, co robi zawodowo albo co robi przez większość swojego czasu (także hobby). Wydaje mi się, że życie w takim społeczeństwie jest po prostu lepsze, piękniejsze, bardziej inspirujące, pełniejsze … Po prostu na każdym kroku napotykasz inspirację: kiedy idziesz do restauracji i podają ci pyszne i dobre jedzenie; kiedy kierowca autobusu nie zamknie ci przed nosem drzwi i nie odjedzie, tylko, widząc, że biegniesz, poczeka na ciebie z uśmiechem … Kiedy jedziesz dobrą drogą/autostradą, w której zbudowanie ktoś włożył sporo wysiłku … Więc zgodzisz się chyba ze mną, MiB, że w pewnych obszarach naszego życia – osobistego i społecznego – przeciętniactwo i brak ambicji, aby się ciągle szkolić i upgrade’ować byłoby, hmmm, co najmniej kłopotliwe?
Beata napisał
Stracony kontakt z wewnetrznym systemem nawigacyjnym. Jak go odbudowac?
miriam napisał
To gigantyczne pytanie. W teorii jest to bardzo proste: wyjściem jest obserwowanie siebie i swoich motywacji oraz odróżnianie ruchów wykonywanych w celu zaspokojenia ego od tych spontanicznie „bezcelowych”. Praktyka jest trudniejsza. Tak naprawdę, cały blog jest odpowiedzią na te pytanie, gdyż medytacja to właśnie obserwowanie własnych motywacji.
miriam napisał
MiB: Nie potrafię zidentyfikować miejsca w tekście, w którym sugeruję, że trzeba być ponadprzeciętnym. Gonitwa za jednorożcem wynika właśnie z potrzeby bycia odbieranym jako wyjątkowy i ważny:) I stąd przykład opieki nad dziećmi, która w naszej kulturze ceniona zbyt nie jest.
Napinka, że musimy się realizować jest faktycznie szkodliwa. Skąd się bierze? Ano stąd, że społeczeństwo ceni „samorealizujących się” :) Czyli powstaje mocno zdeformowana idea samorealizacji, w celu bycia postrzeganym przez innych jako „człowiek sukcesu”. I jeśli wypływa z takich pobudek, nie ma nic wspólnego z byciem sobą.
Problemem nigdy nie jest to, ze społeczeństwo coś ceni, albo nie. Tylko to, że my chcemy być cenieni. O tym pisałam w poprzednim odcinku i tutaj :)
http://bezego.com/2013/04/14/co-to-jest-ego/
MiB napisał
Faktycznie, raz jeszcze przeczytałem i nic takiego nie stwierdzasz. Przepraszam mój błąd w interpretacji.
Dorotka napisał
Świetne teksty, dzięki. :) Bardzo się cieszę, że tu trafiłam. Czuję się bardziej spokojna. ;)
Anna napisał
Dziękuję za te słowa! :) Przeczytałam je właśnie w takiej chwili mojego życia, gdy szukałam odpowiedzi pt. „Jak, u licha, mam stać się jednorożcem?” :D I oczywiście – czy powinnam, skoro mogę wszak 'wszystko’? Pomogły mi te słowa, dzięki. I styl też jest fajny m/ ;)
Claire napisał
Pierwszy raz przeczytałam komentarze pod wpisem i gratuluje, rzadko kiedy widzę tak satysfakcjonujący poziom rozmowy ;)
Co do samej blogerki- świetne teksty, czytam Twój blog od tygodnia ;)
Czekam na nowości !
miriam napisał
dziękuję w imieniu wszystkich komentujących i zapraszam w przyszłości :)
doota napisał
A ja jeeeszcze zapytam ^…^ bo jesli jest taka ciekawosc „skad wiadomo czy nie jestem moze jednorozcem?” (pilkarzem, artysta, umiem spiewac, doskonale gotowac), to czy dzialanie z takiego powodu uznajesz za dzialanie z ego?
doota napisał
Lub dzialanie pod tytułem, chicalbym dojsc do doskonalosci w czyms lub byc kims wyjatkowym w jakiejs dziedzinie, w czyms
miriam napisał
oj. nie jestem pewna, że rozumiem pytanie :( jeśli pytasz o to, czy działanie pod wpływem ciekawości, czy jestem artystą jest działaniem ego to odpowiedź brzmi: to zależy. Bo wciskanie się w etykietki jest działaniem ego. Jeśli więc motywacją jest wciśnięcie się w etykietkę to tak. Jesli jednak motywacją jest sprawdzenie jak się z tym czuję – to już nie :)
Chęc bycia wyjątkowym jest zawsze motywacją ego. Piszę o tym tutaj:
http://bezego.com/2013/04/14/co-to-jest-ego-inna-perspektywa/
Chęc bycia doskonałym może być, ale nie musi :)
Piotr napisał
Świetny tekst, Miriam. Dziękuję Ci za te słowa. Myślę, że jedną z większych wartości gatunku ludzkiego jest „wisdom exchange” – wymiana mądrości. :))) Masz rację, że tzw. „pozytywne myślenie” w rozumieniu „wszystko jest możliwe” albo „jestem w stanie osiągnąć wszystko, co tylko sobie wymyślę. muszę tylko mocno w to wierzyć i ciężko pracować” jest dość szeroko rozpowszechnione. Fajnie, kiedy spotka się kogoś, kto pomaga dostrzec takie różne społeczne mity i fałszywe motta życiowe – i pomóc je obalać i odrzucać. :))) Myślę sobie, że tak postępują bodhisattvowie. :))
miriam napisał
Bardzo dziękuję Piotr. Cieszę się, że widzisz to podobnie. I zapewniam, że daleko mi do Bodhisattvy :)
Bo-bo napisał
Motywacja w zrobieniu czegokolwiek – ważna rzecz :)
Przykład na to o czym piszesz (nieważne, że baaardzo dawno temu ;)) nastawienie do szkoły 17-letniej dziewczyny:
w którymś kontekście rozmowy o wyborach, powiedziałam, ze chodzenie do szkoły to mój wybór
– mama z ciotką – jak to, ty musisz chodzić do szkoły….
ja – wcale nie muszę, ja CHCĘ chodzić do tej szkoły (czujecie ducha wolności w wyborze?)
m – nie, ty musisz, bo przecież musisz zdobyć zawód, usamodzielnić się
j – ja nic nie muszę to jest mój wybór, chcę zdobyć zawód, ale nie muszę
m – nie rozumiem co ty w ogóle mówisz, przecież musisz skończyć tą szkołę
j – skończę, ale dlatego, ze to mój wybór
itp…itd… a odkrycie tej myśli własnego wyboru dało mi takie poczucie wewnętrznej przestrzeni, którą za wszelką cenę matrix przymusu starał wpoić w młodą głowę poprzez tzw starszych.
Wybór twórczego życia, to odnajdywanie jak nie radości, to przynajmniej UWAGI w tym co się robi, wtedy uwalniam się od ocen (samoocena i ocena innych) a to nic innego jak WOLNOŚĆ
Czyli i tak wychodzi na zasadę mojego ulubionego Tolle – „żyj tu i teraz”
Namaste :)
miriam napisał
dokładnie tak :) bardzo dziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Zosia napisał
Nasuwa mi się pytanie – a co jeśli nie wiesz kim chcesz być?
Mam wrażenie, że chciałabym robić wszystko, rozwijać się w (prawie) każdym kierunku. Tak jakby odhaczam kolejne umiejętności, ale do niczego to nie prowadzi… Trochę rysuję, trochę jestem naukowcem, trochę mamą i panią domu, trochę nauczycielem, trochę śpiewam, a trochę zostałabym kafelkarzem albo treserem zwierząt (może kurs w przyszłym roku? ;))… i tak dalej :). Są takie, co do których jestem pewna, że warto dalej nad nimi pracować (np. być lepszą mamą), ale inne…
Na jakiej podstawie wybrać kierunek, i jak wytrwać nie tracąc twórczego zapału?
Miriam Babula napisał
To świetne, ale ogromne pytanie i nawet nie będę próbowała odpowiedzieć na nie w komentarzu :) Na szczęście, na blogu są już dwa teksty o tym, jak rozpocząć proces odnajdywania tego kierunku:
http://bezego.com/2016/02/07/2-skandaliczne-sposoby-na-odkrycie-powolania-zyciowego/
http://bezego.com/2015/10/25/dlaczego-nie-wiesz-czego-chcesz-i-jak-to-zmienic/
Katarina napisał
Wszystko jak najbardziej ok, ale co w przypadku gdy w mojej naturze lezy kontrolowanie wszystkiego, zwlaszcza swojego zachowania? Jak pozwolic sobie wybrzmiec, jezeli jednoczesnie takie wybrzmienie jest destrukcyjne dla mnie? (kontrolowanie ciagnie ode mnie duzo energii i prowadzi finalnie do fiksacji na punkcie czegos)
Miriam Babula napisał
To nie jest twoja natura, tylko mechanizm obronny. Albo w języku tego bloga: ego. ;)
Shauli napisał
Witam serdecznie, bardzo mi się podoba jaki ma pani punkt widzenia na świat i uświadomiła mi i przypomniała wiele rzeczy które wiedzialem ale zapomniałem lub dałem sobie wmówić przez świat że nie są prawdziwe. Czytając pani teksty akurat teraz w momentach mego „odrodzenia” jestem bardzo wdzięczny i zadowolony że wpadlem na ten blog, i widzę ze mamy bardzo podobny punkt widzenia w wielu tematach (przynajmiej tych co już przeczytalem :) ). Co do tego artykułu chciałbym zauważyć że w momencie gdzie pani pisze że z tego co zrozumiałem że np. „kopiowanie” piosenki która już istnieje nie da nam twórczej wolnosći jednak sądzę że to bardzo zależy co naprawdę czuję śpiewając ją co we mnie wytwarza, jakich unikalnych emocji mi dostarcza według mych wlasnych doświadczeń i co przekazuję na zewnętrzny swiat (znam wiele wersji twórczych { i nie tylko piosenek} tylko ogólnie modyfikacji twórczych które są inne i czasem lepsze lub bardziej kompletne dla mnie niż wersje oryginalne) pozatym co próbuję powiedzieć to to że tak naprawdę wszyscy wciąż kopiujemy i modyfikujemy zachowania, technologie, objekty, itd. praktycznie wszystko co na otacza, jedyna różnica jest czy robimy to bo inni to robią czy robimy to z serca bo czujemy ze świadomością że jest to twórcza cześć z nas ktorą chcemy dodać .. :) tak jak w tym przypadku choć zgadzam się z ogółem pani słów i mam te same przekonania to są pewne szczegóły które chcialbym dodać i dają mi one poczucie wlasnej mej twórczej opini. Co pani o tym sądzi? Mylę się? Mam rację czy jest to moje falszywe zludzenie częściowo wlasnego przekonania? Pozdrowienia z Hiszpanii!
Miriam Babula napisał
Dla mnie „kopiowanie” to odtworzenie automatyczne, bez wkładu czegoś od siebie, swojej prawdy, swoich emocji. Dlatego nigdy bym nie powiedziała, że muzycy z zasady nic nie tworzą. Wyrażam to zresztą w tym akapicie:
Efektem jest właśnie… twórczość. Jak bowiem wie każdy meloman, ten sam utwór w wykonaniu różnych muzyków może wzruszyć do łez, albo być poprawnie wykonaną melodyjką. Różnica wynika z tego, że ten pierwszy włożył w to siebie, a ten drugi jedynie odtworzył po małpiemu czynność grania na instrumencie.
Więc mamy taki sam pogląd na sprawę. :)
Pozdrawiam z Warszawy :)