Wybór między sukcesem, a porażką, jest oczywisty.
Zdecydowana większość z nas bez wahania wybrałaby to pierwsze.
I jest to bardzo dobry wybór – o ile nie zależy nam na życiu we własnym rytmie.
Jeśli jednak (1) naszym celem jest życie w zgodzie ze sobą albo (2) zaczynamy czuć, że pomimo nieustającego pasma sukcesów, coś nas podskórnie męczy i nie pozwala się tymi sukcesami cieszyć – warto zawrzeć bliższą znajomość z porażkami.
Dlaczego – w dzisiejszym tekście. A dodatkowo: wyjaśnienie, dlaczego porady typu „chcesz odnieść sukces? po prostu bądź sobą!” są zgodne z Logiką… hm… Księżycową i przynoszą więcej szkody niż pożytku.
Zacznijmy od przyjrzenia się Vaderowi (czyli bohaterowi Ciemnej Strony Mocy) tego tekstu:
Co jest nie tak z Sukcesem?
Gdy byłam jeszcze studentką, moja przyjaciółka z Nigerii została przewodniczącą Klubu Afrykańskiego. Pewnego dnia padł pomysł, żeby zorganizować pokaz mody afrykańskiej. Ponieważ przeszłam się kilka razy po wybiegu, zostałam z automatu mianowana na konsultantkę do spraw wyposażenia hebanowych uczestniczek pokazu w odpowiedni krok.
Współpracę rozpoczęłyśmy w obustronnej euforii. Jednak już po kilku minutach okazało się, że ciała dziewczyn nie chcą poruszać się tak, jak na wybiegu należy, czyli w sposób dystyngowany, chłodny, a nawet – tak! lekko wyniosły, żeby podkreślić wyższą wartość posiadaczki prezentowanej odzieży nad jej nie-posiadaczką. Tylko wibrują całą sobą i prawie tańczą, jakby miały sprężyny w każdej pięcie i egalitarnie kochały całą widownię. Z frustracji dym już zaczynał wychodzić mi uszami. Bo niby dlaczego dziewczyny tych sprężyn nie mogą wyłączyć?!! I dlaczego żadna z nich nie jest w stanie przestać falować swoim ciałem, którego, między bogiem a prawdą, na wybiegu wcale tyle być nie powinno!!!
Zaparłam się, więc, że sczeznę, a znajdę na nie sposób i będą chodzić tak, jak trzeba! Jednak nie dane mi było. Po kolejnej próbie, przyjaciółka delikatnie podziękowała mi za współpracę.
Na pokaz wybrałam się z moim ówczesnym narzeczonym. Po jego zakończeniu, spojrzał na mnie i krzyknął ile sił w płucach:
„Wow! Mówiłaś, że są beznadziejne! To było FAN-TAS-TYCZ-NE!!!”
„BY-ŁY beznadziejne.” odkrzyknęłam. Musieliśmy krzyczeć, żeby siebie nawzajem usłyszeć. Bo widownia oszalała. Wiwaty i euforyczne oklaski prawie zerwały dach budynku. Dziewczyny, bowiem, postąpiły dokładnie wbrew wszystkim zasadom, które starałam się im tak heroicznie wpoić. Każda szła swoim charakterystycznym wibrującym krokiem, TAŃCZĄC i BAWIĄC się gorącym afrykańskim rytmem i każdą jego zmianą. Sprężyny w piętach ewidentnie zostały jeszcze podhodowane. A falujące ciała puszczone zupełnie samopas! Biła od nich tak wielka radość i wolność, że udzieliła się nam wszystkim. Nikt nie był w stanie wysiedzieć na miejscach i był to jedyny pokaz, na którym byłam, że cała widownia tańczyła wraz z modelkami. Do dziś to jedno z moich najpiękniejszych wspomnień.
Na wypadek, gdybyś się, jednak, nie zorientował, była to moja sromotna porażka. Mój sukces nastąpiłby, gdyby udało mi się obrabować uczestniczki z ich indywidualności i wtłoczyć je w jedyne słuszne zasady chodzenia po wybiegu.
Ile naszych życiowych sukcesów na tym właśnie polega?
Na mistrzowskim wpisaniu (czytaj: podporządkowaniu) się w powszechnie przyjęte standardy, których NIE MOŻNA złamać? Na genialnym realizowaniu plastikowych wizji, które nie biorą pod uwagę naturalnych predyspozycji i piękna osób, z którymi dzielimy życie, współpracujemy, czy wręcz zarządzamy? Na zmuszaniu ich do wykonywania nienaturalnych dla nich ruchów? Na wręcz ich „złamaniu”…?
Patrzcie! Patrzcie!!!! Wszyscy chodzą tak, jak JA chcę. A nie tak, jak chciała Natura!
Podstawowym problemem z sukcesem jest to, że…
…każdy sukces ma wpisaną w siebie przemoc
i to zarówno wobec innych, jak i wobec siebie (bo to, tak naprawdę, to samo – o czym kiedy indziej).
Ponieważ, jednak, tematem dzisiejszego tekstu jest bycie sobą, skupmy się na przemocy wobec siebie.
Pomimo mnogości opcji na osiągnięcie sukcesu – wszystkie mają jedną cechę wspólną:
Nasze najbliższe otoczenie (ewentualnie osoby, których zdanie cenimy lub społeczeństwo, w którym żyjemy) uważa je za sukces!
Sukces to przecież coś, czym możemy się z dumą podzielić z innymi / co gwarantuje nam cudze uznanie i podziw. Jeśli osoby, na których opinii nam zależy, nie uznają czegoś za sukces – to znaczy, że po prostu nim nie jest.
Innymi słowy, nasze poczynania, nigdy nie są „sukcesem” czy „porażką” same w sobie. Nasze poczynania STAJĄ SIĘ „sukcesem” i „porażką” dopiero w oczach / ocenie naszej widowni.
Gdyby na widowni afrykańskiego pokazu zasiadły takie króliczki jak ten po prawej, owacji by przecież nie było, reakcja byłaby bliższa ziewaniu (w wersji optymistycznej), a gorąco spontaniczne show okazałoby się klapą.
Co prowadzi nas prosto do:
Przemocy sukcesu #1: goniąc za sukcesem gonimy tak naprawdę za cudzą opinią…
Gdy tylko w naszych głowach pojawia się chęć odniesienia sukcesu – zaczynamy kombinować, co by tu zrobić, aby zadziwić ICH, zamiast wyrażać to, co piękne i ważne dla NAS.
Ergo, chęć odniesienia sukcesu i chęć bycia sobą to dwie wzajemnie wykluczające się opcje.
Porady typu „chcesz odnieść sukces? po prostu bądź sobą!” są, więc,… no cóż… na fali politycznej poprawności powiedzmy, że intelektualnie ekstrawaganckie (i niemiłosiernie stresogenne, gdyż szanse ich zrealizowania wynoszą zero).
Możemy być sobą, dopiero gdy się z chęci odniesienia sukcesu wydźwigniemy i wyrobimy w sobie odporność na cudzą opinię, że ponieśliśmy „porażkę”. (O pokrewnym strachu przed wyjściem na frajera i jak się z niego uwalniać – przeczytasz w trylogii „medytacja frajera”, która zaczyna się tutaj.)
Przemoc sukcesu #2: sukces zamyka nas w niewidzialnej klatce, której istnienia nawet nie podejrzewamy
Jesteśmy zazwyczaj tak przesiąknięci cudzą definicją sukcesu, że staje się ona klatką, wyznaczającą obszar, po którym w ogóle możemy się poruszać. A myśl o wyjściu poza nią, nawet nie powstaje w naszych głowach. Bo w naszych głowach to wcale nie jest klatka. W naszych głowach to cały nasz świat.
Pomimo mojego prywatnego zachwytu nad afrykańskim sposobem poruszania się, zaparłam się przecież, żeby go zmienić w… europejski. Dlaczego? Dlatego, że wszystkie znane mi do tamtej pory osoby miały identyczną (czytaj: europejską) wizję tego, jak POWINNY wyglądać pokazy, żeby uznać je za sukces. Nikt nie tylko tego nie kwestionował, tylko wręcz się nad tym nie zastanawiał. Do głowy mi, więc, nawet nie przyszło, że pokaz MOŻE wyglądać INACZEJ. Że mogę zbudować go na tym, co ja uważam za piękne, na inności dziewczyn od tego, co do tamtej pory widziałam, i na tym, co naturalne w nich.
Innymi słowy – cudza definicja sukcesu skutecznie ograniczyła moje horyzonty, a więc i moją samo-ekspresję. Co gorsza, zupełnie tego ograniczenia nie byłam świadoma! Gdyby ktoś mnie wtedy o to zapytał, stwierdziłabym z niewzruszoną pewnością, że realizuję wizję własną.
Jeśli myślisz, że jesteś od tego wolny, pomyśl jeszcze raz. Najbardziej zniewalają nas właśnie te więzy, których nie jesteśmy świadomi.
Definicja „sukcesu” może być przecież skrajnie różna w zależności od towarzystwa, w jakim się obracamy. W niektórych środowiskach liczą się pieniądze i władza, w innych – ostentacyjna pogarda dla pieniędzy i „sukces duchowy” (jaki straszny oksymoron, swoją drogą!), w jeszcze innych – bycie Najlepszą Matką Świata, Mężem Miss Polonia, albo wpis do Księgi Rekordów Guinessa za najdłuższy dystans pokonany na nosie.
Dopóki nie zidentyfikujemy definicji sukcesu, którą oddycha nasze otoczenie, nie mamy szans na życie w zgodzie ze sobą. Dopóki nie wiemy co nas zniewala, nie mamy szans na uwolnienie się.
Jak się zatem z niewidzialnej klatki sukcesu uwolnić?
I tu właśnie pojawiają się nasze skarby = porażki.
Jeśli czujemy ból „porażki” to niechybny sygnał, że tkwimy w klatce i właśnie rozkwasiliśmy nos na niewidzialnych prętach.
I jest to idealny moment, żeby te pręty „rozwiać”.
Jak to zrobić? Dobrze przemedytować poniższe:
Ból „porażki” to jedynie sygnał ostrzegawczy, że tkwimy w iluzji, że inni wiedzą lepiej od nas co powinniśmy czuć, myśleć i robić. A niby skąd mają to wiedzieć…? Stworzyli nas…? Poznali cel istnienia wszechświata, którego jesteśmy przecież elementem…? Są w stanie autorytarnie stwierdzić „tak. z takim samochodem (ewentualnie z taką aurą / partnerem / dzieckiem) spełniasz swój cel istnienia jako ten fragment wszechświata. brawo! a z takim – nie. co za porażka…!”?
W naturze, ból sygnalizuje potrzebę podjęcia akcji naprawczej. W przypadku bólu „porażki”, akcja naprawcza nie polega jednak na rzuceniu się w proces samodoskonalenia (czytaj: samo-ograniczania się), żeby zacząć zbierać owacje za zrobienie najpiękniejszej figury w samym środku klatki i do prętów się nawet nie zbliżać.
Tylko na:
- rzetelnym przeanalizowaniu jakich cudzych kryteriów nie spełniliśmy (etap zidentyfikowania granic klatki),
- rzuceniu się wgłąb siebie, żeby znaleźć ich własne odpowiedniki (etap nabierania Jasnej Strony Mocy ;) ),
- uwolnieniu się z iluzji, że twoje kryteria są ważniejsze niż moje (etap rozpuszczania prętów)
- i odnalezieniu poczucia, że moje kryteria są równie ważne jak twoje (ale nie ważniejsze!), a ponieważ to MOJE życie, będę się trzymała MOICH. Ciebie zaś zapraszam do życia w zgodzie z TWOIMI (etap wyjścia poza obszar klatki).
* * *
Podstawowym problemem z sukcesami jest to, że usypiają naszą czujność. Dają powierzchowne poczucie bezpieczeństwa, że jesteśmy OK, bo przecież spełniamy uznane standardy! Niestety, to nie wystarcza, żeby przestało nas gryźć to dziwne coś w środku nas. To bowiem nasza potrzeba autentyczności próbuje się wygryźć z ciemnego lochu. A, że uparta z niej bestia, nigdy gryźć nie przestanie.
Możemy się z tym pogodzić i uznać, że życie po prostu boli i już (ewentualnie przejść na znieczulające psychotropy). Ale możemy też pomóc się jej wydostać.
I jeśli na tym ci właśnie zależy, od dziś nie uciekaj od „porażek”. Tylko zacznij je traktować jak swój największy skarb – jak mapę do wolności bycia sobą. Gdy czujesz, że poniosłeś „porażkę”, zacznij analizować kto i dlaczego za „porażkę” to uznał. I dlaczego uznałeś ich opinię za ważniejszą od własnej?
Możemy być sobą dopiero, gdy wyjdziemy poza dualizm sukces/porażka. Przyjemność sukcesu nas w tym dualizmie trzyma. Ból porażki pomaga się katapultować.
Natalia napisał
Jest jedna rzecz której nie rozumiem (nie to że jedna w ogóle ale jedna w tej kwestii… choć pewnie i to nie…), mianowicie zastanawia mnie zagadnienie wyjścia z klatki i czy jest ono w ogóle możliwe. Aby to przyjąć jako prawdę należałoby też założyć, że w chwili przyjścia na świat jesteśmy już w pełni ukształtowanymi w sensie duchowym, psychicznym, istotami i wtedy swoje dorosłe życie poświęcamy na to, żeby do tego dziecka powrócić bo wraz z okresem dojrzewania zatraciliśmy je w sobie. Takie założenie nieco kłóci się z moim postrzeganiem świata, gdyż widzę człowieka jako tabula rasa. Idąc dalej tym tropem każde przewartościowanie życia będzie wejściem do innej klatki, gdyż inny człowiek lub sytuacja (czyli w zasadzie też człowiek) wpłynęli na nas, zaczęliśmy układać swoje życie według zasad, które nam zaimponowały. Widzę to tak, jakby wyjście z klatek, o których mówisz było wejściem do innej klatki. Przypomina mi się tu szkolna lektura „Ferdydurke” Gombrowicza. Czyżby Józiowi brakowało głębokiej medytacji nad sobą a może rzeczywiście jest tak, że nie jest możliwe poczucie pełnej wolności? Myślę sobie jeszcze, że można by podejść do tego tak, że człowiek tkwi w klatce tylko wtedy, gdy czuje się nieszczęśliwy. Prosta i szczera radość istnienia byłaby oznaką tak zwanego wyzwolenia, co nie oznaczałoby w cale, że nasza filozofia życia jest naprawdę nasza (czyt: odkryta pod hałdami cudzych śmieci; tkwiąca w nas od początku istnienia) a my niczym nie ograniczeni, ale nie ma to dla nas większego znaczenia, bo przecież jesteśmy szczęśliwi. Pisząc to wszystko zaczęłam się zastanawiać co w ogóle oznacza wolność i doprawdy nie mogę togo objąć rozumem. Czasem widzę ludzi, którzy wydają mi się autentycznie wyzwoleni i co ciekawe nigdy nie spotkałam się aby rozprawiali oni w podobny sposób jak ja teraz. Oni po prostu czynią radość, są radością, żyją a nie definiują. Tak jakby prawda była na wyciągnięcie ręki i jedyną przeszkodą jest nasz umysł.
miriam napisał
Masz rację. Powyższy tekst nie jest kompatybilny z przekonaniem, że rodzimy się jak tabula rasa. Cała tutejsza filozofia sprowadza się do tego, że każdy z nas przychodzi na świat z bardzo określonymi talentami, wrażliwością, czy rodzajem inteligencji. I nie ma możliwości przerobienia potencjalnego świetnego fizyka na powiedzmy… świetnego policjanta. Wolność bycia sobą to właśnie bycie fizykiem, a nie staranie się o przemianę w bohaterskiego policjanta, bo w naszym otoczeniu właśnie to się ceni. Ego to właśnie zbiór przekonań/iluzji, że powinniśmy być kimś innym, niż w rzeczywistości jesteśmy. A celem medytacji jest ich rozwianie.
Tutaj jest tekst o tym:
http://bezego.com/2014/01/05/dlaczego-nigdy-nie-bedziesz-tym-kim-chcesz-i-dlaczego-to-dobrze-medytacja-liberala-33/
Radość istnienia, o której piszesz to właśnie efekt uwolnienia się z przekonania, że powinniśmy być policjantem i pozwolenie sobie na to, żeby być fizykiem. (gdzie „fizyk” i „policjant” to symboliczne uproszczenie.) A ponieważ to przekonanie jest właśnie w naszym umyśle, jedyną przeszkodą do radości jest nasz umysł. Dokładnie tak, jak piszesz.
Tu z kolei są teksty o tym:
http://bezego.com/2013/09/20/skad-sie-bierze-stres-2/
http://bezego.com/2014/02/02/jak-sie-zatrzymac-w-tu-i-teraz-czyli-jak-czuc-spokoj-i-szczescie/
Dziękuję za ciekawy komentarz i pozdrawiam!
ego napisał
miriam – nie zgadzam sie. Istnieje cos takiego jak programowanie podswiadomosci , poddawanie przekonan weryfikacji. W ksiazce o metodzie EFT Gary Craig pisze, że np. niechec do matematyki lub brak weny u scenarzysty ma konkretna przyczyne w naszej przyszlosci, a tlumaczenia typu „mam umysl humanisty”, „nie moja dzialka” itp uwaza za wymigiwanie sie i nieprawdziwy osad, W polaczeniu z ogolnym oczyszczaniem umyslu, wg mnie mozliwe jest polubienie np. matematyki… Sam chcviałem byc informatykiem, ale moj mozg nie ogarnia tego i odpuscilem, nie jest to tez i nie bylo moja pasja ale wiem ze gdybym to odpowiednimi metodami, w sposob szczery i otwarty moglbym polubic informatyke. Mysle, że nie nalezy szukac przyczyn typu „aaa, bo ktos urodzil sie piekarzem”..
miriam napisał
z czym dokładnie się nie zgadzasz?
faktycznie, tego typu wyjaśnienia to często miganie się, podszyte strachem przed porażką. jednak nie zrównywałabym „często” z „zawsze”. to, o czym piszesz to najzwyklejsze zahamowanie talentów istniejących w chwili przyjścia na świat. i naszym zadaniem jest ich odnalezienie pod stertą iluzji ego. na tym właśnie polega „odnalezienie siebie”. więcej o tym piszę tutaj:
http://bezego.com/2014/01/05/dlaczego-nigdy-nie-bedziesz-tym-kim-chcesz-i-dlaczego-to-dobrze-medytacja-liberala-33/
ego napisał
Czy ja wiem czy od razu zahamowanie TALENTU.. moge nie lubic matmy, ale nie zamykam sie całkiem na to (szukam raczej blokad niecheci), nie wychodze też z założenia, że tam sie kryje talent do niej. mi raczej nie chodziło o odkrywanie powołania, ale bardziej tworzenie. Np. ktos nie czuje sie ani powołany do bycia reżyserem, ani nie „urodził sie rezyserem”, nie ma talentu, nie wie jak filmy tworzyc itp itd. A jednak „chciałby CHCIEC nim byc”. I programuje podswiadomosc, odkrywa blokady, przeprowadza szczera i otwarta prace. Wiesz.. może to sztucznie 'brzmi’ ale po prostu uważam, że nawet jesli istnieje cos takiego jak naturalne powołanie do czegos, to wg mnie w przypadku jego braku – da sie je stworzyc tak żeby również wygladało na naturalne. Przecież mózg musi na czyms polegac. Ktos kto od dziecka czuje że bedzie kierowca tira lub nauczycielem (i tak sie dzieje), miał tez to poczucie dzieki swej głowie… no chyba ze to zupełnie inaczej dziala, no to nie wiem :)
miriam napisał
talent to był tylko przykład. :)
ja z kolei nie wierzę, że ktoś może się urodzić „pusty”. stąd pewnie różnica w naszych podejściach.
signe napisał
akurat byłam przy porażce, że ONI mi nawet nie odpowiadają od 1 sierpnia, czy wysłałam rzecz dobrą, czy złą, przeglądałam właśnie pracę wysłaną przekonana coraz bardziej, że musi ona być „zła”, ta niesamowita synchroniczność z Twoim blogiem już któryś raz mi się zdarza,
biorę się za to natychmiast z drugiej strony, od tej wyimaginowanej porażki, która jest prawdopodobna, ale tak naprawdę jeszcze nawet nie wiadomo…
najbardziej trafiło mnie zdanie o przemocy sukcesu, tego definiowanego mniej więcej tak, jak się na ogół wie, bo wiadomo, że nie wszystko jest sukcesem, co się tak nazywa, a jednak do tej klatki wchodzimy, ja się siebie pytam, czy z tym, co moje, uda mi się przeżyć poza klatką, czy tam nie ma jakiegoś pustkowia, bo wszyscy ludzie są już gdzie indziej, tzn. w klatce…
próbuję się przekonywać od jakiegoś czasu, jak z tym naprawdę jest
[„wszyscy ludzie” – hm, widzę, że pozwoliłam sobie na dużo]
dzięki za interwencję :)
miriam napisał
signe ta synchroniczność jest wzajemna. opublikowałam ten tekst z pełną świadomością, że brakuje w nim właśnie tego, o czym piszesz, czyli części o lęku, czy poza tą klatką na pewno jest bezpiecznie i czy na pewno sobie tam poradzę. i nawet zawisł mi dziś na kilka sekund palec nad guzikiem „publikuj” właśnie z tego powodu. jednak uznałam że jest to temat bardzo ważny i skomplikowany i nie chciałam go okaleczać wtłaczając do paragrafu-dwóch. więc planuję oddzielny tekst na ten temat. choc widzę, że sama sobie świetnie radzisz. cieszę się, że interwencja pomogła :) pozdrawiam!
p.s. a tu jest tekst zaczynający odpowiedź na to pytanie:
http://bezego.com/2013/04/14/co-to-jest-ego/
sssss napisał
Osobliwa definicja sukcesu. W moim rozumieniu sukcesem jest również (przede wszystkim) to, co ja sama uznam za sukces (= osiągnięcie).
miriam napisał
Ciężko mi się odnieść bez konkretnego przykładu. Jednak tekst jest właśnie o tym, że często realizujemy cudzą wizję sukcesu w przekonaniu, że to nasza własna wizja.
Poza tym, potrzeba odnoszenia sukcesów wypływa z poczucia, że to jaka jestem tu i teraz nie jest wystarczająco dobre i muszę się naprawić. Skąd to przekonanie się wzięło? Chwila uważnej introspekcji pokaże, że na bank nie od nas samych.
O tym też planuję tekst ;)
anches napisał
o! ponieważ mnie równiez nie do końca przekonał ten tekst pozwolę sobie dać przykład. Zajmuję się fotografowaniem. Mam w tym swoim fotografowaniu swoją guru, która robi prze fantastyczne zdjęcia i dążę do tego by potrafić tak fotografować jak ona. Niekomercyjnie. Dla swojej własnej satysfakcji. I teraz – jak uda mi się do ideału zbliżyć to mam poczucie sukcesu – coś mi się udało, czegoś się nauczyłam, coś wiem jak dokonać- przełamałam jakieś swoje ograniczenia. To mój sukces. Nie jest zależny od zewnętrznego świata – tak mi się przynajmniej wydaje ;-) Czytając więc tekst w mojej głowie pojawiła sie podobna wątpliwość jak u sssss..
miriam napisał
O! świetny przykład anches. Dziękuję!
Emocja towarzysząca sukcesowi to duma z siebie. Sukces zawsze sugeruje istnienie przekonania, że spełnienie pewnych kryteriów czyni nas „lepszym człowiekiem”. W tym przypadku jest to nabywanie nowych umiejętności. „O. jestem OK, bo się rozwijam. Bo nabywam nowe umiejętności. Bo zbliżam się do ideału.”
Prawda jest taka, że jesteś OK po prostu. Bezwarunkowo. Warunkowanie tego poczucia jakimikolwiek kryteriami (bo zbliżam się do mojego ideału, bo się rozwijam, bo jestem empatyczna) jest niezwykle podstępne.
Poczucie, że jestem „OK, bo….” zaczyna się niewinnie, a kończy się poczuciem wyższości wobec innych (którzy nic ze sobą nie robią!), albo atakami na siebie, gdy my tego kryterium nie spełniamy.
Życie w zgodzie ze sobą to właśnie brak kryteriów oceny i trwałe poczucie, że nie muszę nic robić, żeby być „lepsza”. Oczywiście, nie chodzi tu o to, żeby nie nabywać nowych umiejętności – tylko, o to, żeby nie oceniać siebie i innych tym właśnie kryterium i, żeby napędem do zdobywania tych umiejętności była autentyczna ciekawość siebie i świata, czy cokolwiek innego, ale nie poczucie – jak je zdobędę to będę lepsza.
Czy zdobywam czy nie – jestem tak samo OK. Czy zdobywam, czy nie, mam taki sam poziom samo-akceptacji. Nie czuję dumy, ani zażenowania. Tylko zwykłą radość z poznawania nowych rzeczy, odkrywania świata. A kryterium „ludzie, którzy nabywają nowe umiejętności są lepsi od tych, którzy nie” to już zasada przejęta z otoczenia. Sukces i porażka to niestety jedne z najbardziej zjadliwych kryteriów, bo bardzo trudno jest odkryć, jak bardzo nas zniewalają.
anches napisał
hmmm no niby tak ale nie mam poczucia porażki jakk mi się nie udaje, jak nic nie robię… akceptuję w pełni to ze nie chce mi się wziąć aparatu i lecieć na zdjęcia o 5 rano choć wiem że wykonane o tej porze zbliżyłyby w efekcie radowałyby moje poczucie estetyki bardziej. Czyli tak jakby nie mam drugiego przytoczonego przez Ciebie końca – nie ma frustracji, zażenowania itd ( albo tak mi się tylko wydaje ;-))) a jest poczucie satysfakcji i radości ( =sukces?)
miriam napisał
sukces i porażka są jak dwie strony medalu. nie ma jednego bez drugiego. satysfakcja i radość nie zawsze jest tożsama z sukcesem. jest radość ego (jestem super BO spełniam wymogi!) i jest zwykła radość istnienia i robienie tego, co się kocha (jestem super bez względu na to czy spełniam czy nie). żeby miec pewność co to tak naprawde jest, warto sobie doprecyzować skąd dokładnie płynie poczucie „sukcesu”. Może nie z nabywania nowych umiejętności per se, tylko z poczucia, że jesteś w stanie je nabyć? Że szybko się uczysz? Bo jak byś się czuła, gdyby się nagle okazało, że nawet gdy wstajesz o tej 5 – zdjęcia robisz coraz gorsze i zaczynasz się oddalać od swojego ideału…?
po co napisał
swietny post, swiat mody ma tak wiele mnie do nauczenia
miriam napisał
dziękuję i powodzenia!
Roman Nieciak napisał
Eckhart Tolle poprzez YouTube przywrócił mnie do życia. Wszystko co usłyszałem od niego
było dla mnie zrozumiałe. Ponieważ – przynajmniej na „pierwszy i drugi” rzut oka – Ty i On
mówicie jednym tonem, więc proszę o Twoją interpretację jednego z postów.
Chodzi mi o to, że nie rozumiem pewnego przejścia myślowego Natalii ( post z 10 sierpnia 2014 o godz. 11.58 ).
Ponieważ nie odniosłaś się w swojej odpowiedzi do Natalii do tego szczegółu, więc
proszę albo Ciebie, albo Natalię o odpowiedź.
Natalia napisała :
„… zastanawia mnie zagadnienie wyjścia z klatki i czy jest ono w ogóle możliwe. Aby to przyjąć
jako prawdę należałoby też założyć, że w chwili przyjścia na świat jesteśmy już w pełni
ukształtowanymi w sensie duchowym, psychicznym, istotami i wtedy swoje dorosłe życie poświęcamy
na to, żeby do tego dziecka powrócić, bo wraz z okresem dojrzewania zatraciliśmy je w sobie.”
Moje pytanie brzmi :
dla czego aby przyjąć jako prawdę, że wyjście z klatki jest możliwe, należy założyć,
że w chwili przyjścia na świat jesteśmy już w pełni ukształtowanymi w sensie duchowym, psychicznym, istotami ?
Pozdrawiam serdecznie Miriam i Natalię.
Roman Nieciak
miriam napisał
Dziękuję Roman za czujność! Faktycznie ominęłam to przejście – skupiłam się na przekonaniu, że rodzimy się tabula rasa.
Niestety, trudno mi się odnieść do komentarza Natalii, gdyż mam problem już na samym początku: nie potrafię zdefiniować pojęcia „pełne ukształtowanie”. Sugeruje ono pewną stałość, z czym ciężko mi się zgodzić. W moim odczuciu wszystko się ciągle zmienia, a zdrowie psychiczne i fizyczne można w pewnym sensie zdefiniować jako umiejętność szybkiego dostosowywania się do zmian, czyli elastyczność. Innymi słowy – zdrowy umysł to taki, który bez przeszkód (generowanych przez ego) potrafi ciągle ewoluować w zgodzie ze zmianami w jego otoczeniu i w granicach własnej anatomii. (O granicach anatomii piszę tutaj: http://bezego.com/2014/01/05/dlaczego-nigdy-nie-bedziesz-tym-kim-chcesz-i-dlaczego-to-dobrze-medytacja-liberala-33/)
Ponieważ jednak każdą anatomię można rozwinąć w wielu różnych kierunkach (daleko mi do jednopasmowego determinizmu ;)) trudno mi sobie wyobrazić co dokładnie znaczy „pełne ukształtowanie” nawet w moim własnym przypadku, a co dopiero w cudzym.
W moich oczach naszym zadaniem nie jest dążenie do i potem „zamarznięcie” w pewnym określonym ukształtowaniu, tylko uwalnianie się od tego, co nam nie pozwala wyrażać tego, co akurat w danym momencie naszego życia dzieje się w nas.
Dlatego bardzo trudno jest mi odnieść się do komentarza Natalii. Mamy, po prostu, zbyt inną i niespójną perspektywę.
Dziękuję i też pozdrawiam!
dwiezyrafy napisał
Te defilujące po wybiegu modelki od razu skojarzyły mi się z naszymi myślami defilującymi przez umysł i z rozczarowaniem, kiedy je obserwujemy. „O rety, co za porażka, naprawdę większość czasu mój umysł spędza na czymś takim?! Nie powinienem o tym myśleć!”. Inspirujące jest pytanie kto uznał nasze myśli za porażkę, ale z drugiej strony czy docenianie tego, że większość czasu myślimy w jaki sposób zapewnić sobie pozycję VIP-a nie wzmacnia ich siły? Nie, wobec tego, to chyba nie było dobre porównanie :-)
kahunka napisał
chyba nie mogło być lepszego momentu na znalezienie Twojego bloga!
miriam napisał
super! takie synchronizacje zawsze mnie bardzo cieszą. pozdrawiam :)
Malgorzata Wrzesinska napisał
Cześć, cieszę się, że trafiłam na Twojego bloga i czuję, że zostanę tutaj na dłużej :)
Przeczytałam kilka Twoich artykułów a nad tym zatrzymałam się na dłużej i jako że prowadzę bloga tyczącego się biegania i do tego w tej dziedzinie o sukcesach i porażkach wiele się mówi -pozwolę sobie skomentować :)
Super przykład z tancerkami (nie można budować siebie i osiągnąć czegokolwiek kosztem wolności drugiego człowieka wciskając go w ramki. Myślę, że nie daje to satysfakcji i gdyby w ten sposób myślało wielu pracodawców/szefów itd itd (nie stawiając za wszelką cenę na swoim) świat byłby lepszy.
Tutaj chcę się zatrzymać nad Twoim stwierdzeniem, że „każdy sukces ma wpisany w siebie przemoc”.
Jak do tej pory porażki (informacje zwrotne) mnie wiele nauczyły i masz rację – dopasowując się do kanonów innych osób robimy sobie krzywdę sobie. Tak samo robimy sobie krzywdę manipulując sobą i wywierając na sobie presję (już niezależnie od źródła tego, co nas ku temu sukcesowi pcha). I w tych przypadkach się z Tobą zgodzę – jest to przemoc.
Jednak są w moim życiu sukcesy i jest ich sporo – z których jestem dumna ( w komentarzu odniosę się do tej akurat dziedziny życia bo bieganie to moja pasja) które dają mi poczucie flow i szczęścia i myślę, że nie ma w nich przemocy.
Dla mnie sukcesem jest już to, że odnalazłam swoją pasję i radość płynącą z tego sportu (niezależnie jak będę dobra w danym sezonie i jakie wyniki osiągnę).
Dla mnie sukcesem jest to, że wychodzę na trening, że czuję radość, poczucie wolności, flow, połączenie z wszechświatem, biegowa medytacja, spokój duszy, natlenienie umysłu.
Wiem, że ten jednorazowy trening pomnożony razy ileś tam spowoduje taki mój sukces że na którymś tam treningu pobiegnę jeszcze lepiej, z jeszcze większą lekkością. Wracając do domu po kolejnym treningu być może nie będę czuć wyczerpania takiego jak za pierwszym razem i poczuję większą radość i to będzie mój sukces. Radość ze sportu przełoży się na inne dziedziny życia i będę dążyć do spójności w nich i poszukiwania takiej radości jak na treningu. Później wystartuję w zawodach i będę się cieszyć dobiegnięciem do mety, wynikiem (jeśli pod tym kątem się przygotuję na zawodu) i tym, że wzniosłam się ponad swoje słabości z czego będę czerpać po zawodach.
Jest to radość ze zdrowego przebiegnięcia jakiegoś dystansu (po realizacji planu),radość z poczucia wolności na treningu, radość z poczucia spokoju ducha, radość z tego, radość z tego Radość z tego, że pojadę na zawody i satysfakcja, że dotrę do mety co podbuduje mnie mentalnie i będzie ten fakt mieć przeniesienie na inne dziedziny mojego życia, będę silniejsza. I to jest sukces.
Jeszcze raz powiem, że cieszę się, że na Twój blog trafiłam dzięki czemu mogłam zatrzymać się nad tym, co w sporcie dla mnie najważniejsze i ustalić definicję sukcesu właściwą dla mnie … teraz.
Nie wiem co będzie ze mną za kilka dni, miesięcy, lat – o ile będę biegać to ta definicja będzie na pewno ewaluować w zależności od celu tego biegania, który sobie założę. ( a u mnie cele są równoznaczne z założeniami i wyzwaniami w życiu i czerpię ze sportu właśnie to co najlepsze i przenoszę na inne dziedziny życia).
Wiem jednak, że odczucia takie jak poczucie wolności, radość z biegania, spokój duszy towarzyszą mi od początku przygody z bieganiem itd. itd. są bardzo dla mnie ważne i co jakiś czas sobie o tym przypominam – „wracając do korzeni” gdy zdarzy mi się w tym bieganiu pogubić (a tutaj nietrudno o presję i przemoc i uleganie wpływom) i tym wartościom będę hołdować i w razie gdyby ich zabrakło to skończyłaby się moja przygoda z tym sportem.
Co – do porażek – one już nieraz otwierały mi oczy i wtedy widziałam co robię źle, co mam poprawić bądź z czego zrezygnować (bo to nie moja droga i czasami nie warto było się męczyć).
Dla mnie nie ma sukcesu bez porażki a porażka zdarza się na drodze do dążeniu do sukcesu (by jak najmniej w nim przemocy i dążenia po trupach)
Pozdrawiam i tekst podaję dalej :)
Miriam Babula napisał
Dziękuję za podanie :) sukces to słowo, które każdy pewnie rozumie inaczej i cieszę się, że ten tekst skłonił cię do przemyśleń nad własną definicją. dla mnie sukces to spełnienie pewnych kryteriów, a za tym idzie warunkowa akceptacja siebie. jeśli ty rozumiesz sukces jako radość i spokój to faktycznie nie ma w tym żadnej przemocy :) dziękuję za ciekawy komentarz, zapraszam jak najczęściej i pozdrawiam serdecznie :)
natalia657 napisał
Ja zrobiłam ostatnio coś, co chyba jest porażką w definicji świata, a sukcesem moim własnym. Poszłam do szefowej i poprosiłam o degradację i obniżkę, aby mieć więcej czasu na rozwijanie swoich pasji i dla dziecka i domu (lubię zajmować się domem :). Mam wysokei stanowisko – redaktor naczelna jednego z kolorowych pism. Szefowej prawie szczęka opadła i wydusiła tylko: „Tobie chyba nie zależy na stanowiskach?”. „Nie, zupełnie nie” – odparłam. Od tamtej pory szefowa traktuje mnie z dużo większym szacunkiem, choć…. póki co mnie nie degradowała, nie wiem czemu, ale czasu dostałam więcej, bo mogę przychodzić tylko 3 dni do pracy, resztę dni pracuję zdalnie :)
Miriam Babula napisał
wow! gratuluję! dziękuję za podzielenie się z nami <3
olga napisał
Czesc, bardzo podobal mi sie artykul! Sama sie ostatnio zastanawialam nad uporczywymi brakami sukcesow w jednej waznej dla mnie dziedzinie i zwiazkach tego z opiniami inych/krytykiem wewnwtrznym i prawdopodobnie nieswiadoma potrzeba zrobienia tego czegos po swojemu, tak po prostu, bez pytania swiata o to, czy moge. Moze to jest wlasnie poczatek procesu zdejmowania z siebie chomata (klawiatura bez polskich znakow- chodzi o to cos ciezkiego w czym chodzi kon w zaprzegu:)) Serdecznie pozdrawiam!