Jeśli twoje marzenia się spełnią – w najlepszym przypadku poczujesz chwilową ulgę, w najgorszym… hm… wpatrz się w zdjęcie powyżej…
Mi się udało wywinąć dniem histerii.
Jednym z moich największych marzeń było opublikowanie artykułu w pewnym znanym tygodniku. Zaparłam się i w końcu się udało. Zerwałam się o świcie i z jęzorem do pasa pocwałowałam do kiosku. Złapałam tygodnik, otworzyłam i do dziś pamiętam, że na stronie 52 był mój artykuł. I co?
Nic! Ziemia się nie zatrzęsła. Poczucie ogromnego szczęścia, którego się spodziewałam, wcale na mnie nie spłynęło. Stałam przy tym kiosku jak żona Lota. Bo jak to? Jak to?!? Przecież powinnam być w euforii! Włożyłam tyle wysiłku! A tu zupełnie nic. Pustka. Rozczarowanie było tak ogromne, że wróciłam do domu i cały dzień przepłakałam.
Problem w tym, że spełnienie marzeń wcale nie jest naszym celem ostatecznym. Gonimy za nimi nie dlatego, że chcemy mieć pieniądze, opublikowany artykuł, czy piękną żonę per se, tylko dlatego, że wierzymy, że dzięki nim poczujemy się tak:
Tylko czy tak się faktycznie stanie?
Wrócę do czasów studenckich. Mój pierwszy wykład. Socjologia. Staje przed nami starszy pan w tweedowej marynarce, przedstawia się, obejmuje nas wszystkich ciemnym wzrokiem i szepce do mikrofonu: Dlaczego ludzie popełniają samobójstwa?
WTF? Czyżby odsetek samobójstw na tej uczelni był tak wysoki, że próbują od razu prewencji? – było moja pierwszą myślą. Jednak znawcy socjologii już się domyślają, że miałam się właśnie zapoznać z teorią Durkheima.
Niewiele już z tych wykładów pamiętam, oprócz zaskakującej informacji, że dramatyczny wzrost samobójstw w Norwegii zbiegł się w czasie z odkryciem złóż ropy naftowej w Morzu Północnym oraz nagłym i drastycznym wzbogaceniu się obywateli.
W dużym uproszczeniu Durkheim tłumaczył to szokiem związanym z nagłą zmianą stylu życia. Oczywiście, moja młoda głowa miała problem z przetrawieniem tej informacji. Jak można popełnić samobójstwo, gdy życie zmienia się na lepsze??!
Jednak po epizodzie z artykułem oraz kilkoma innymi „sukcesami”, nie mam wątpliwości, że przyczyną było poczucie „Jezuuuuu spełniły się wszystkie moje marzenia. Mam wszystko, co chciałem mieć. A ja wciąż nie jestem szczęśliwy. Dlaczego? Dlaczego wciąż jest mi źle? Co jest ze mną nie tak?”
W kulturze, gdzie za pewnik uznaje się, że
spełnienie marzeń = szczęście
odpowiedź może być tylko jedna. WSZYSTKO! Wszystko z tobą nie tak, frajerze! A skoro masz 100% pewności, że jesteś przypadkiem beznadziejnym, to co robisz?
Strzelasz sobie w głowę.
Skórę ratuje nam tylko to, że zazwyczaj tej 100%-owej pewności nie mamy – uznajemy po prostu, że źle obraliśmy cel. Jak to naprawimy to już na bank zatańczymy w deszczu.
O rany! Pomyliłem się. Żoną idealną byłaby jednak Kasia, a nie Basia. To przy niej byłbym szczęśliwy. Rozwodzimy się więc i zaczynamy pościg za marzeniami od nowa.
Niestety, równanie:
spełnienie marzeń = szczęście
to w większości przypadków tylko iluzja, która naraża nas na życie w ciągłym stresie, pędzie, ewentualnie jego nagły koniec. Jak wiedzą wszyscy medytujący, prawdziwe równanie wygląda tak:
szczęście i trwały spokój = akceptacja tego, co jest tu i teraz.
Są dwa rodzaje marzeń. Te wypływające ze strachu przed tym, co jest. I te wypływające z głębokiej akceptacji tego, co jest. Do której kategorii należą twoje?
Jeśli do tej pierwszej – ich spełnienie może być bolesnym rozczarowaniem. Dlaczego?
Bo nie rozwiązują twojego podstawowego problemu – czyli strachu przed tym, co jest tu i teraz. A dokładniej przed tym, jaki TY jesteś tu i teraz.
Jedynie spełnienie tych drugich da nam szczęście. Tyle, że to wcale nie są marzenia, które trzeba gonić, tylko zwykłe bycie w zgodzie ze sobą w każdej chwili naszego życia. Również w TEJ chwili. Nie musimy za tym biec nawet metra.
Wystarczy pozbyć się strachu przed wyjściem na frajera.
Jak to zrobić – w kolejnym odcinku.
Bartosz Mysko napisał
Hm… Gdy przeczytałem, że „szczęście i trwały spokój = akceptacja tego, co jest tu i teraz”, w mojej głowie zaświeciła się żarówka z napisem „eureka” i łzy wzruszenia napłynęły do oczu (serio). Jednak po chwili przyszła refleksja: jeżeli osiągniemy stan pełnej akceptacji tego co jest tu i teraz, to zniknie potrzeba zmieniania w naszym życiu czegokolwiek. Wydaje mi się, że dla większości ludzi byłoby to trochę niebezpieczne podejście, prowadzące raczej do samooszukiwania się i marazmu, niż do rzeczywistego „wglądu” i takiej radykalnej zmiany postrzegania. Bądźmy realistami, większość ludzi nie osiągnie stanu, posługując się buddyjską terminologią – „przebudzenia” czy „nirwany”, a jest to raczej konieczne, żeby znaleźć tak zdefiniowane szczęście. Dla większości z nas, to co może z praktycznego punktu widzenia ulepszyć nasze życie, to właśnie aktywność, wprowadzanie zmian w naszym życiu, próbowanie i poszukiwanie własnej drogi do szczęścia właśnie. Człowiekowi, który jest na początku takiej drogi, akceptacja istniejącego stanu rzeczy raczej nie pomoże. Powinien zmienić pracę, która go nie satysfakcjonuje, zakończyć toksyczną relację o ile tkwi w takim związku. Poszukiwać, wsłuchiwać się we własną intuicję, dążyć do samoświadomości – to wydaje mi się kluczowe na takiej drodze, na której gdzieś tam daleko majaczy mityczny święty Graal, czy jakkolwiek postrzegane szczęście. Ważne by ta aktywność wypływała z naszych rzeczywistych potrzeb, a nie wynikała z pogoni za, dajmy na to, prestiżem czy uznaniem społecznym. Akceptacja tego, co jest tu i teraz to w moim przekonaniu droga zbyt trudna, a co gorsza bardzo zwodnicza…
Pozdrawiam serdecznie i gratuluję ciekawego bloga.
miriam napisał
takie eureki są bardzo fajne. cieszę się, że złapałeś tu jedną.
Akceptacja w rozumieniu wschodu nie jest tożsama z pasywnością i biernością. Więcej na ten temat piszę tutaj, choć jest to zdecydowanie za mało i muszę napisac coś jeszcze
http://bezego.com/2013/04/14/co-to-jest-akceptacja/
Tu przeczytasz o akceptacji tego co jest w walce:
http://bezego.com/2013/10/25/zasady-sztuki-walki-bez-walki-tai-chi-3-sekrety-dobrego-wojownika/
dziękuję i też pozdrawiam
Bartosz Mysko napisał
Rzeczywiście, takie rozumienie akceptacji o jakim piszesz pod podanymi linkami, to co innego. „Widzenie rzeczy jakimi są” – podoba mi się to :) W związku z tym mój powyższy komentarz właściwie utracił rację bytu. A wszystko przez inne odczytanie jednego słowa. Oto nauka: jeżeli jedno słowo inaczej interpretowane może poprowadzić myślenie w zupełnie innym kierunku niż intencja autora, to każda rozmowa, dialog, dogadywanie się jest cholernie trudne i tym bardziej należy doceniać każdą udaną próbę :)
Olek napisał
W takiej samej sytuacji byłem, gdy po 15 latach otyłości, potem nadwagi zrzuciłem nagle 20kg i 'wyrobiłem się’. Jakże zdziwiony byłem, że nic się nie zmieniło w najważniejszych obszarach mojego życia ;)
Pozdrawiam czytelników!
miriam napisał
o. to świetny przykład! dziękuję!