Smutek to jeden z tych stanów emocjonalnych, których chcielibyśmy się jak najszybciej pozbyć.
Odbiera nam przecież siły do niezbędnego działania.
Zresztą – jakiego działania? Gdy czujemy smutek, nie mamy sił nic zaplanować, czy nawet pomyśleć o przyszłości. Jedyne czego wtedy chcemy, to zwinąć się w kłębek i zapomnieć o całym bożym świecie.
W kulturze nastawionej na zdecydowane i skuteczne działania – jest to wróg nr 1, stan, z którego należy się szybko otrząsnąć (ewentualnie wyleczyć farmakologicznie) – bo przecież każda minuta stracona na nie działanie jest straconą minutą życia.
A kto by chciał marnować cenne minuty życia?
I jest to kolejna rozpowszechniona w naszej kulturze „prawda”, która niszczy każdego, kto w nią uwierzy.
Mądre przeżycie smutku to bowiem najkrótsza droga do samo-akceptacji i samo-spełnienia. A przy okazji i… do zebrania sił niezbędnych do działania ;)
Odcinając się od niego i trwając w wymuszonej euforii brniemy w… życiowe wypalenie.
Zacznijmy jednak od tego, czym mądre przeżywanie smutku nie jest.
Och, jestem taka biedna i nikt mnie nie kocha…
Dopóki robimy to z pełną świadomością, chwilowe poużalanie się nad sobą może być świetnym pomysłem.
Odpoczynek jest przecież niezbędny w każdej pracy. Praca nad sobą nie należy do wyjątków. Bo ile można się czujnie obserwować i walczyć z każdą iluzją ego, którą odkryjemy?
Dlatego, jeśli traktujemy to jak chwilę zasłużonego wytchnienia, która się skończy od razu jak nabierzemy sił do dalszej walki – w byczeniu się w trybie ofiary, która jest zupełnie niewinna, a którą paskudny świat prześladuje absolutnie ZA NIC! – nie ma nic złego.
Kłopot zaczyna się dopiero, gdy staje się to naszą nieświadomą, a więc automatyczną postawą do wszystkiego, co się nam przytrafia i zaczynamy unikać jakiejkolwiek odpowiedzialności za własne zachowania. W efekcie wpadamy bowiem w stan fałszywej bezradności. No bo skoro mamy mylne wrażenie, że nic od nas nie zależy, to niby w jaki inny stan możemy wpaść…?
I to jest ziarnko prawdy w negatywnym stosunku naszej kultury do smutku: użalanie się nad sobą rzeczywiście odbiera nam siły do niezbędnego działania.
Jednak to czego nasza kultura już nie zauważa to to, że mądre przeżywanie smutku nie ma absolutnie nic wspólnego z użalaniem się nad sobą. A wręcz jest jego przeciwieństwem. Pozwala nam bowiem… odzyskać naszą energię życiową.
Smutek uczy nas granic między tym, co zależy od nas, a tym co… nie
W smutku liżemy bowiem rany po wydarzeniach, które obnażyły naszą niemoc i bezradność. Oto ktoś uznał, że nie chce nas więcej widzieć, a my nie jesteśmy w stanie go przekonać, że przecież to błąd, że przecież jesteśmy stworzeni dla siebie, że nie można się poddawać przez jedną głupią awanturę.
W smutku konfrontujemy się z poczuciem autentycznej bezradności.
I – jeśli przechodzimy przez niego mądrze – uczymy się odróżniać rzeczy na które mamy wpływ, od tych, na które nie mamy. A potem… godzimy się z tym, że tego wpływu nie mamy.
W smutku mamy okazję pogodzić się z tym, że nie potrafimy zatrzymać w naszym życiu wszystkich, których chcemy w nim zatrzymać. Że nie jesteśmy w stanie uzdrowić / uszczęśliwić tych, których kochamy. Że jak bardzo byśmy się nie starali – pewne osoby i tak zrozumieją opacznie to, co mówimy i oskarżą nas o rzeczy, które by nam nawet do głowy nie przyszły. Że, no cóż… zdarza się, że nie rozumieją nas nawet najbliżsi.
A w skrócie: w smutku urealniamy wymagania wobec siebie.
I choć jest to proces niezwykle bolesny dla naszego ego, to poznanie granic, poza którymi nie mamy żadnego wpływu na to, co się dzieje oraz trzymanie się ich – to właśnie podstawa samo-akceptacji i samo-spełnienia.
Bo są to w rzeczywistości granice naszej autentycznej odpowiedzialności.
I to jest właśnie funkcja smutku:
Smutek uwalnia nas od fałszywego poczucia winy
Dopóki wydaje się nam, że jesteśmy bogiem wszechmogącym, który potrafi do woli kształtować myśli, emocje i zachowania bliźnich – na każde cudze zachowanie nie po naszej myśli, zareagujemy poczuciem winy.
Dopóki bowiem pełna kontrola nad światem wydaje się nam możliwa – fakt, że nie mamy czegoś, co chcemy – jest niezbitym dowodem na to, że to my skrewiliśmy. Że gdybyśmy nie popełnili błędu, bardziej się postarali – wszystko byłoby tak, jak chcemy.
W smutku mamy okazję pogodzić się z tym, że tej kontroli nad światem nie mamy.
Czyli odkryć, że tej kontroli nad światem nie potrzebujemy mieć, żeby poczuć spełnienie i szczęście. Spełnienie i szczęście to bowiem wynik reagowania na wszystko to, co świat robi – w zgodzie ze sobą. A nad tym to mamy już pełną kontrolę.
Jeśli więc czujesz smutek, nie uciekaj od niego. Tylko sprawdź, co próbowałeś osiągnąć i przemedytuj, czy aby na pewno jest to w sferze twoich wpływów. A innymi słowy: upewnij się, że nie gnasz za nierealnymi oczekiwaniami wobec siebie, typu:
Powinno się umieć uszczęśliwić najbliższą osobę.
Powinno się umieć przekonać innych do wszystkiego czego chcę.
Jeśli się z tych nierealnych oczekiwań uwolnisz (Jak zacząć to robić – przeczytasz w Po czym poznać, że jesteś w toksycznym związku oraz 3 przyczyny, dla których nie kontrolujemy innych) odzyskasz:
- ogrom energii życiowej, który dotąd zużywałeś na próbę osiągnięcia tego, czego osiągnąć nie masz szans;
- oraz dobre zdanie o sobie, bo przestaniesz wymagać od siebie wszech-potężności ;)
W efekcie będziesz mógł się skupić na tym, na co masz wpływ i co da ci poczucie życiowego spełnienia.
Czyli na życiu w zgodzie ze sobą.
* * *
Smutek to stan, w którym mamy okazję poznać granice naszej odpowiedzialności. I odkryć, że jesteśmy odpowiedzialni za dużo mniej, niż nam się na co dzień wydaje.
Dlatego warto się przeciwstawić nakazowi społecznemu, że musimy trwać w wiecznej euforii i pozwolić smutkowi się w nas pojawiać i meandrować tak, jak chce. Gdy mu na to pozwolimy – doprowadzi nas do nierealnych oczekiwań wobec siebie, które zaniżają naszą samo-ocenę i odbierają siły do życia. A potem pomoże nam się z nich uwolnić.
Choć jest to lekcja bolesna dla naszego ego, to – gdy ją w końcu przerobimy – smutek odpłynie. Emocje trwają w nas bowiem jedynie tak długo, jak ignorujemy ich przekaz. Przekazem smutku zaś jest: obrałeś zbyt ambitny cel i niepotrzebnie zużywasz energię życiową na osiągnięcie tego, czego nie jesteś w stanie osiągnąć.
Lub innymi słowy:
Czyż nie jest to przekaz radosny…? ;)
Zobraj napisał
Witaj. Czytam twojego bloga od dawna. Jest wyjątkowo klarowny i uporządkowany pod względem formy. Fajnie, że w każdym artykule zamieszczasz odnośniki do innych tekstów. Jest to dla mnie kolejny dowód, że tego typu „duchowe” nauki są ze sobą ściśle powiązane.
Jeżeli chodzi o treść to jestem zaskoczony tym jak wiele nauki można wynieść z takich stosunkowo krótkich artykułów. Myślałaś może nad napisaniem książki? ;)
M.
miriam napisał
Cieszę się, że coś stąd wynosisz dla siebie. Jeśli chodzi o książkę, to powoli zaczynam o tym myśleć. Jeśli znasz kogoś, kto się na tym zna – to będę wdzięczna za info ;)
Sandy B. napisał
Hmm… nie wiem, jak to się dzieje, ale prawie za każdym razem znajduję tutaj cos, co jest mi akurat na dana chwile potrzebne, żeby zrobic jakis kolejny, malutki kroczek do przodu… Pierwszy raz trafiłam na Twojego bloga dzięki wpisowi „4 różnice między buddysta i cpunem”, był on dla mnie megainspirujacy i od tamtej pory dzień po dniu uczę się byc coraz mniej cpunem, a coraz bardziej buddysta :] Tak się składa, że własnie teraz mam poważny kryzys i własnie teraz czytam, że… to dobrze! I od razu mi lepiej. Dziękuję :]
Przepraszam za brak niektórych polskich znaków, to nie jest oznaka ignorancji, lecz po prostu nie wiedziec czemu na tej stronce nie klikaja mi się „a” i „s” z ogonkiem, nie działa też „kopiuj wklej”, więc nie mam na to wpływu, i godzac się na to, że go nie mam, pozwolę sobie teraz zwinac się w kłębek i oddalic się z powrotem na zasłużone wakacje od samoudoskonalania się…
PS.
„Emocje trwaja w nas jedynie tak długo, jak długo ignorujemy ich przekaz” – perełka.
miriam napisał
bardzo proszę! i dziękuję za megainspirujący komentarz :)
oj. z tą czcionką to nie tylko ty masz problemy. nie wiem dlaczego :(
fiolka napisał
Nie rozumię znaczenia tej” perełki „ale czuję że ma dobry przekaz wjaśnij mi to proszę
Sandy napisał
Perełka = unikat = złota myśl = zdecydowanie baaardzo dobry przekaz ;)
Agata napisał
Hej, tak jak Zobraj ja również śledzę Twojego bloga od jakiegoś czasu. Bardzo się ucieszyłam , kiedy zobaczyłam, że jest ktoś kto myśli w podobny sposób do mnie. I kto pomaga mi nie zapomnieć o niektórych istotnych sprawach.
Dziękuję.
Przy okazji mam takie pytanie – czy nie planujesz może postu o tym jak sobie radzić z rodziną i nie oszaleć? Gdzieś chyba widziałam Twoją wzmiankę o napisaniu osobnego posta na ten dość drażliwy temat… Po świętach jak znalazł ;)
Pozdrawiam!
Agata
miriam napisał
Hej Agata, Fajnie, że tu zaglądasz. Miło mi :)
Jeśli chodzi o post o rodzinie, to temat jest faktycznie trudny :) Zwłaszcza, że każdego drażni w rodzinie co innego. Ale jakbyś mogła doprecyzować co cię doprowadza do ściany w twojej, to pomyślę. A nuż coś by mi się udało napisać.
Dziękuję i też pozdrawiam!
Agata napisał
Myślę, że główny problem tkwi w odwiecznej walce o to, kim ja chcę być, a kim powinnam być w oczach mojej mamy. Nie chodzi o walkę wewnętrzną – ta jest już rozstrzygnięta na moją korzyść, chodzi raczej o przekonanie drugiej strony, żeby dała mi spokój ;)
Chciałabym móc kiedyś normalnie porozmawiać, zamiast być ciągle biernym słuchaczem tyrad o tym, co źle robię i dlaczego… Ciężko jest prowadzić zwykłą konwersację, nie mówiąc już o zwierzaniu się z problemów i prośbie o najzwyklejsze w świecie wsparcie, poradę. Aby tę normalną konwersację utrzymać, staram się manewrować jak na polu minowym, ale im bardziej próbuję unikać pewnych drażliwych tematów, tym bardziej agresywne stają się nasze kłótnie, gdy któraś nadepnie w końcu na minę i powie nie to co trzeba.
Konsekwencja tego jest taka, że krok po kroku coraz bardziej urywam kontakt, co owocuje – słusznymi zresztą – zarzutami, że się odseparowuję. Kiedy jednak próbuję wytłumaczyć, że nie mam anielskiej cierpliwości do słuchania za każdym razem jaka jestem beznadziejna i że mogłaby jednak trochę odpuścić, to z kolei mama wchodzi w rolę ofiary, uprawia samobiczowanie się i próbuje wywołać we mnie wyrzuty sumienia.
Wiem, że jej nie zmienię, bo to, że ma ze mną problem, to jej problem, nie mój. Nie umiem jednak siedzieć cicho i słuchać, że wszystko ze mną nie jest tak jak trzeba.
Wolałabym tego kontaktu nie urywać, ale powiem szczerze, że nie chce mi się już starać. Ani też słuchać, zwłaszcza, że sama mam skłonności do nadmiernej samokrytyki i dużo czasu mi zajęło, zanim przekonałam samą siebie, że jestem coś warta. Powrót do domu to dla mnie przypomnienie, że jestem nikim. Kiedy wracam później do siebie, to mam takie poczucie, jakby wyssano ze mnie energię, potrzebuję paru dni na psychiczną regenerację.
Tak naprawdę to pisząc tę odpowiedź zdałam sobie sprawę, że to w sumie nie jest już taki problem, jak wydawało mi się na początku. Problemem był mój opór wobec akceptacji tego co jest – wciąż miałam nadzieję, że coś się zmieni na lepsze, że może tym razem się uda. Jak małe dziecko liczyłam na tę bezwarunkową miłość rodziców, która równa się przecież aprobacie całej mojej osoby. A tu taki dzynks, zamiast totalnej miłości, mam totalną negację, i jeszcze mi wmawiają, że to z miłości przecież!
Mam wrażenie, że większość problemów związanych z rodziną wynika z tego głównie, że boimy się odciąć pępowinę. Albo to nasi rodzice się tego boją, i podcinają nam skrzydła, żebyśmy jak najpóźniej wylecieli z gniazda. Więzy rodzinne są dla nas ostatnim bastionem obrony przed samotnością – wszyscy nas mogą zawieść, ale rodzina zawsze będzie związana z nami więzami krwi. A tej więzi nie da się tak po prostu zniszczyć. Przekleństwo i błogosławieństwo w jednym.
Pozdrawiam
Agata
miriam napisał
Mam bardzo podobne wrażenie. I zaczęłam nawet myśleć o tekście na ten temat. Ale skorzystam z okazji i będę odsyłać wszystkich zadających pytania na ten temat do twojego komentarza :) Bo bardzo fajnie to opisałaś. Dziękuję i też pozdrawiam!
Pia napisał
Agato, wspaniała analiza. Mam podobny problem. Chyba gdybym powiedziała, że w relacji z mamą jestem dokładnie w tym samym punkcie (i mojego rozwoju, samoakceptacji, i jej manipulacji), to niewiele bym się pomyliła.
Tak, ja też uczę się godzić, że tego nie zmienię. Jak piszesz – człowiek ma nadzieję, że rodzina będzie ostatnim bastionem, że zawsze będzie po mojej stronie, a tu bolesne rozczarowanie, że jednak nie. Że tam, gdzie oczekuję bezkrytycznej akceptacji i utulenia, wciąż są wymagania i pretensje. I noszę w sobie nieutulone dziecko i srogiego rodzica, i sama sobie robię krzywdę.
A z drugiej strony, mając już świadomość, że na zmianę nastawienia do mnie nie bardzo mogę liczyć, radzę sobie sama. Czasem jest bardzo ciężko, ale też mam satysfakcję, że wybory, wygrane i przegrane są moimi własnymi. Wzmacniam się i wiem, że każdy nadchodzący kłopot będzie dla mnie wyzwaniem, że stawię mu czoła, a potem dumnie będę mogła iść do przodu. Bo dałam sobie sama radę. Bez trzymania się maminej spódnicy. A jak jej zabraknie, to co by było? Rozsypka?
Pozdrawiam i życzę powodzenia w walce o siebie.
Ja też się nie poddam :)
Grazyna napisał
Jestem tutaj nowa.Moje doswiadczenie odnośnie toksycznych rodziców nie dotyczy moich rodziców, lecz mojego do dzieci. Zawsze uważam, że do pewnego momentu w zyciu dzieci należy o nie dbać , normanle rzeczy, lecz dokonywanie i nakłanianie na nich naszej własnej drogi życiowej „dla ich dobra” jest totalnie chore. Ja pozwalam moim dzieciom popełniać błedy,,, i same wyciagaja dla siebie wnioski i cudowna madrość życiową. Uczę moje dzieci samodzielności i odpowiedzialności za siebie. Dobrymi checiami jest tylko piekło wybrukowane”. Uważam , że skuteczna pomoc to chciana pomoc. Natomiast mąż uważa inaczej. Lubi narzucać swoje zdanie i myśli. Jeżeli nie sa takie jak chce by były jest afera na miarę …..nie dokończę . Ja i dzieci i tak robimy zgodnie z naszym wewnętrznym odczuciem. JAk nie upadniemy to niczego nie doświadczymy co dla nas jest dobre.
Jj napisał
Bardzo mi to pomogło