Life is full of zasadzkas.
A najbardziej niebezpiecznymi (bo powszechnie lekceważonymi) zasadzkami są… słowa.
Bo są słowa, które wydają się nam oczywiste, choć w rzeczywistości należą do kategorii zwodniczo-ułudnych. I jeśli ich nie rozpoznamy jako fatamorganę, szybko nas ściągną na manowce.
Świetnym przykładem jest właśnie „zaakceptuj siebie”.
Bo przecież wszyscy wiemy, co to znaczy, prawda?
Jedyny kłopot w tym, że nie wiemy, JAK tego dokonać.
Frustrację potęguje fakt, że skoro tyle ludzi wokół umie to zrobić, to ta cholerna samo-akceptacja nie może być trudna. Prawda? Dlaczego, więc, MI to nie wychodzi? I już zaczyna nas ogarniać niepokój, zamiast błogość samo-akceptacji.
Na szczęście, możemy tego niepokoju uniknąć. Wystarczy, że zaczniemy przestrzegać pierwszego punktu w biuletynie wydawanym od kilku tysiącleci przez Międzynarodową Federację Mistyków. I który od tysiącleci brzmi tak samo, czyli: Nie myl słów z rzeczywistością.
Bo choć „zaakceptuj siebie” na poziomie werbalnym brzmi sensownie i jak najbardziej do zrobienia, na poziomie rzeczywistym – wykonalne nie jest.
Ba! Wszelkie próby zaakceptowania siebie tylko oddalą cię od samo-akceptacji.
Dlaczego tak jest i jak nie zejść na depresję w obliczu tego faktu – w dzisiejszym tekście :)
Zacznijmy od spojrzenia:
Dlaczego akceptowanie siebie wydaje się być wykonalne?
Dlatego, że w naszym języku czasowniki i imiesłowy zostały oddelegowane do opisywania… co za siurpryza… czynności.
Dla pewności oto garść innych imiesłowów / czynności: chodzenie, gotowanie, mówienie po chińsku.
A wszystkie czynności mają dwie cechy wspólne:
Po pierwsze, można się ich nauczyć.
Po drugie, jak już się ich nauczymy, to wystarczy podjąć decyzję, że „dobra, idę stąd” i… idziemy stąd. Tak po prostu. Bo umiejętność + decyzja = działanie.
Dopóki więc wierzymy, że słowa (akceptowanie siebie) = rzeczywistość (wykonalna czynność) będziemy oczekiwać, że jeśli podejmiemy decyzję, żeby się zaakceptować, to dokładnie to uczynimy.
I czuć chroniczną frustrę, że… nam nie wychodzi.
Bo nie wychodzi, prawda?
Zanim jednak wpadniemy w zgryzotę na myśl, że o rety to jak żyć bez samo-akceptacji? to nie mam szans na szczęście? szybko zadajemy pytanie bardziej optymistyczne.
Czyli: skoro samo-akceptacja to nie czynność, to co?
Samo-akceptacja to… brak czynności ;)
Bo samo-akceptacja to naturalny STAN naszych umysłów. Nie możemy więc zrobić nic, żeby się w nim znaleźć. Możemy jedynie przestać robić to, co nas z tego stanu wyrzuca.
Dlatego właśnie mistrzowie wschodu czasem używają metafory wody do opisania umysłu. Gdy woda jest mętna, nie możesz nic zrobić, żeby zanieczyszczenia opadły. Możesz jedynie przestać ją mącić.
A mącimy wodę, snując wyobrażenia* na swój temat, a potem utożsamiając się* z tymi wyobrażeniami / etykietkami / słowami: mięczak, idiotka, beznadziejna matka, chodząca porażka.
*NB: snucie wyobrażeń, utożsamianie się = czynność.
Innymi słowy, samo-akceptacja to stan umysłu, w którym wychodzimy poza strefę werbalną i po prostu… jesteśmy.
Albo jeszcze inaczej (i jakże mistyczno-paradoksalnie): samo-akceptacja to stan umysłu w którym znika „ja”, które próbuje siebie zaakceptować. Albo przynajmniej przestajemy się z tym „ja” identyfikować.
(W języku tego bloga to „ja” to właśnie nasze ego.)
To, co w tym najważniejsze to to, że:
Problemem nigdy nie jest to, że nie umiesz się zaakceptować
Problemem jest to, że siebie nie widzisz, bo wzrok zasłania ci błędne wyobrażenie na twój temat.
Dlatego umiejętność akceptowania siebie jest nie tylko niewykonalna, ale również zbędna. Ba! Wszelkie próby wykonania jej jedynie nas od samo-akceptacji oddalą. Bo przecież próbujemy zaakceptować siebie, tylko wtedy, gdy już mamy złe zdanie na swój temat. Czyli gdy już się utożsamiliśmy ze słowami, typu: idiota, mięczak. Ewentualnie: i tak już mnie nic dobrego w życiu nie spotka.
Dlatego droga do samo-akceptacji nigdy nie wiedzie przez (1) naukę samo-akceptacji, a potem (2) podjęcie decyzji, że od dziś siebie akceptuję.
Tylko przez (1) zidentyfikowanie wyobrażeń, z którymi się utożsamiliśmy i (2) puszczenie ich. Ewentualnie nie dopuszczenie do tego utożsamienia się.
Można to zrobić na kilka sposobów. Dziś najprostszy z nich, który można zrobić „na piechotę”, za każdym razem, gdy zauważymy, że się utożsamiliśmy z auto-inwektywą. Czyli identyfikujemy konkretne wydarzenia (rzeczywistość), na podstawie których wysnuliśmy fantasmagorię na swój temat (słowa).
To pomoże nam uświadomić sobie, że zaprawdę mylimy słowa z rzeczywistością. A wtedy przestaniemy je mylić.
Jak to wygląda w praktyce?
Przykład z życia wzięty
Jakiś czas temu zamieszkały u mnie 2 pieski, regularnie wchodzę więc w interakcje z innymi właścicielami psów.
A ponieważ moje neurony nie zawsze stykają tak, jak bym sobie tego życzyła, jedna wyglądała tak:
Starsza, elegancka, kobieta w wytwornym kapeluszu, stoi na chodniku. Jej wielki labrador z lubością tarza się w piasku. Gdy do nich dochodzę, zagaja:
– Nie wiem, dlaczego on tak lubi się tu tarzać. To jedyne miejsce, w którym to robi.
Ponieważ szukanie odpowiedzi na pytania „dlaczego?” jest wręcz sensem mojego istnienia, natychmiast podjęłam rękawicę. Szybko dodałam 3 okoliczności: psy lubią się tarzać w rozkładających się szczątkach + ten pies jest ogromny + tylko tu lubi i wypluł wyjaśnienie, które mnie rozśmieszyło tak bardzo, że się niezwłocznie nim podzieliłam:
– Pewnie wyczuł, że ktoś tu zamordowane zwłoki pochował :D
Moje słowa jeszcze nie zdążyły wybrzmieć, a kobieta odwraca się do mnie plecami, gwałtownie szarpie psa i oddala się dystyngowanym truchtem. Jej eleganckie obcasy stukają rytmicznie o chodnik. Wytworny kapelusz podskakuje na głowie. Obserwuję to w zadziwieniu. Po chwili dochodzi do mnie świadomość, że albo przypomniała sobie o włączonym żelazku, albo BARDZO nie spodobał się jej ten żart.
W takich momentach warto zachować czujność. Bo nasze umysły albo zostaną w strefie faktów i zachowamy spokój (ewentualnie rozbawienie sobą), albo zaczną produkować auto-inwektywy, z którymi się utożsamimy i odejdziemy zawstydzeni własną niezdarnością społeczną.
Dopóki trzymamy się faktów, czyli: ajaj, rzuciłam ryzykowny żart przy kimś, kogo widzę pierwszy raz na oczy i czyjego poczucia humoru nie znam jesteśmy bezpieczni.
Możemy nawet zauważyć: rety, ale chlapnęłam, nic dziwnego, że się biedna kobieta przestraszyła. Bo dopóki się z opisem sytuacji nie utożsamiamy, nasze wpadki będą nas śmieszyć, a nie wciągać w piekło wstydu.
Ze stanu samo-akceptacji wypadniemy dopiero, gdy uogólnimy i rozciągniemy wnioski z tego wydarzenia na całą siebie, czyli: no to pięknie, mam poczucie humoru godne menela, ludzie normalnie uciekają ode mnie.
Bo żadna, najgorsza nawet, wpadka, nie mówi o nas nic poza tym, że: oho zaliczyliśmy wpadkę. Bo każdy z nas jest bytem (czytaj: procesem ;)) dużo bardziej skomplikowanym, żeby móc go opisać jednym słowem, czy zdaniem.
Bo czasem rzucamy żart, który się innym spodoba. A czasem taki, który innych zbulwersuje. Czasem mamy genialne wyczucie sytuacji, a czasem – kompletnie i zupełnie – nie.
I już.
Samo-akceptacja to stan, w którym sobie na to bycie nieprzewidywalnym i nienazwalnym procesem pozwalamy.
* * *
Jeśli zaniepokoiło cię, że taka samo-akceptacja to dupokrytka na własne wady, które powinniśmy w pocie czoła eliminować, a nie się z nimi godzić, to tu jest tekst o tym, że akceptacja czegokolwiek nie oznacza, że nie próbujemy naprawić tego, co ewidentnie nie działa.
A jeśli chcesz zgłębić temat wychodzenia poza słowa, to możesz zajrzeć do tych tekstów:
Pochwała lenistwa, czyli spiskowa teoria kultury Zachodu – znajdziesz tu dekonstrukcję słowa „leń”;
2 słowa, które zmienią twój stres w pasję życia (medytacja idioty);
Słówko, które zamorduje (nie tylko) twój związek.
* * *
Nie umiesz zaakceptować siebie, bo nikt nie umie. Bo samo-akceptacja to nie czynność, której można się nauczyć i wykonać ją, gdy uznamy to za stosowne.
Tylko stan umysłu, w którym nie wyobrażamy sobie, że jesteśmy leniwi, głupi, nudni. Ani fantastyczni, czy zajebiści (bo to też wyobrażenia siebie – ale o tym kiedy indziej).
Innymi słowy, samo-akceptacja to czysty stan umysłu, w który wpadamy, gdy odchwaścimy go z etykietek i wyobrażeń „siebie”.
I po prostu jesteśmy.
Dlatego właśnie mistycy tak często używają negatywnych czasowników, typu: przestań, odrzuć, puść, pozwól, oczyść. Chcą, żebyśmy przestali zaśmiecać umysł ideami, wyobrażeniami, słowami, w które próbujemy wtłoczyć (bezskutecznie) Rzeczywistość. I w efekcie żyjemy w stanie chronicznego stresu / oburzenia / przygnębienia.
Mistyk Rumi użył takiego:
Umyj siebie z siebie.
Nina napisał
Super tekst! Niby już od lat wiemy o medytacji, świadomym rozwoju i różnorodnych terapiach, a jednak zawsze warto wrócić do tak podstawowych kwestii jak ta poruszona w tym artykule. Tak łatwo o tym zapomnieć i zgubić sie w świecie osądòw, ambicji, kompulsji… A spokoj może być bliżej niż sie wydaje :)
Jacki napisał
Dobre:) bardzo.. a labki uwielbiają to robić szczególnie w śmierdzących miejscach 🤣 np. krowie placki. Miałem takiego psa doświadczałem. Na zwłoki bym nie wpadł szacun. Czasem trudno używać słów by oddać znaczenie tego co opisują.. tym bardziej chylę czoła przed próbą opisania czegoś co po prostu jest lub nie.. Federacja Międzynarodowa Mistyków powiadasz ☺️🤣. Dziękuję że piszesz.
Marika napisał
Kolejny super tekst! Dziękuję Miriam! Twój wpis pojawił się w idealnym dla mnie czasie – dalszych prób okiełznania chaosu w mojej głowie. I niby jak piszesz samo-akceptacja w samym brzmieniu wydaje się proste, lecz w wykonaniu już nie. U mnie zarówno samo-akceptacja jak i akceptacja tego co jest wciąż włącza „tryb protestu i chęci naprawy” – tym bardziej cenne przypomnienie – dziękuję za ten teks i że wróciłaś do pisania :)
Nadia napisał
Dziękuję ❤️
Szymon napisał
Witam, No dobrze tekst bardzo trafia w moje… więc muszę coś napisać :-)
Oczywiście jak pewnie większość osób subskrybujących bloga pracuje nad sobą od lat tak i ja etap pracy nad akceptacją siebie przechodzę hm ciągle? :-) Niby osiągasz efekt po czym znów się rozjeżdża – taka ciągła praca. Ale co chciałem napisać że ta umiejętność odpuszczenia i zaakceptowania siebie ot tak działa w ten sam sposób na otaczający nas świat. jak zaakceptujemy że ktoś zachował się w jakiś sposób że coś nas spotkało że sprawy idą nie w tym kierunku w którym chcemy żeby szły i zaczniemy być obserwatorami (to najbardziej mi się spodobało „oddzielonymi od danej sytuacji”) to właśnie „wygraliśmy”
To jest takie proste – wystarczy podjąć decyzję o porzuceniu ego, tych wszystkich masek, oczekiwań i po prostu sobie żyć :-)
Chyba trochę namieszałem – w głowie ten komentarz był dużo lepszy :-) no a w rzeczywistości wyszło jak wyszło – tak czy inaczej musimy to zaakceptować :-D pozdrawiam :-)
Miriam Babula napisał
super, fajnie, że to dodałeś, Szymon :) o tym, że samo-akceptacja jest niemożliwa bez (albo tożsama z) akceptacji świata i bliźnich planuję kolejny tekst. dziękuję za podzielenie się i pozdrawiam <3
AM napisał
Rzeczywiście, jak myślę co by tu jeszcze zaakceptować w sobie to zaczynam pchać coraz większy walec pod górę i on staje się tak wielki, że zaczyna zjeżdżać na mnie w dół.
A dzięki twojemu tekstowi Miriam, przypomniały mi się okresy, kiedy żadnego walca samoakceptacji po prostu nie było.
Dziękuję.
Ale z drugiej strony, czy nie jest potrzene czasem nieakceptowanie w sobie czegoś, po to żeby się tego wyzbyć? (np nałóg, nieśmiałość, itp)
Miriam Babula napisał
cieszę się, że tekst pomógł :) pytanie jest świetne i pomyślę nad tekstem. a tutaj w skrócie: nieśmiałość, czy nałóg, to objaw, że już czegoś w sobie nie akceptujemy = mamy błędne wyobrażenie na swój temat i próbujemy przed nim uciec. zamiast próbować to wyobrażenie znaleźć i puścić.
nieśmiałość może być objawem takiego wyobrażenia np: jestem nudna, nie mam nic ciekawego do powiedzenia, tylko innym przeszkadzam. itp itd.
a dopóki nie akceptujemy objawów, nie damy rady ich spokojnie prześledzić do ukrytych wyobrażeń siebie.
akceptacja nie oznacza aprobaty, ani pogodzenia się z tym, że tak już będzie zawsze. tylko przyjęcia do wiadomości, że teraz tak jest.
tu jest tekst o tym, że akceptacja tego, co jest, nie oznacza pogodzenia się z tym, że tak już bedzie zawsze. i wręcz pomaga nam naprawić/zmienić to, co ewidentnie nie działa. jest pieruńsko długi niestety i o świecie zewnetrznym. ale z grubsza stosuje się też do świata wewnętrznego.
https://bezego.com/2014/05/11/jak-w-ulamku-sekundy-podniesc-skutecznosc-dzialania-czyli-paradoks-akceptacji-tego-co-jest/
D napisał
fajnie napisane, chciałbym więcej poczytać od czasu do czasu.
Jak zauważam myśli to akceptacja odpływa,
Jak myśli odpływają, pojawia się akceptacja
pozdr
Jacki napisał
Ok słowa są złudne fakt.. bo są próbą oddania czegoś czego nie da się w pełni oddać choćby przez fakt różnego ich rozumienia czy to przez pryzmat naszych doświadczeń oraz tego jak sami je definiujemy.. Jednak jak bez słów przekazać coś co czujemy doświadczamy lub chcielibyśmy doświadczyć? Jak nawiązać kontakt z innymi osobami. Wiem ani nie musimy nawiązać ani też przekazywać, możemy sobie po prostu być i żyć. Czy jednak nie byłoby to takie za proste 🤣. Czy nie sądzisz, że my za bardzo skupiamy się na „pracy nad ..”, na „rozwoju” zamiast po prostu doświadczać a przez doświadczenia się zmieniać czyli rozwijać. Wiem słowa są też potrzebne bo bez nich np. nie spróbowałbym przekazać tego co teraz myślę, ani nie poznałabym tego co ty próbujesz przekazać, jednak są one cholernie niedoskonałe tak jak przekaz jaki niosą wbrew pozorom. A ego „czuwa” by bez niego nic jasne nie było. Proszę pisz jednak dalej i jak najwięcej bo masz fajny język przekazu.. a nawet gdy zupełnie inaczej coś rozumiemy czy widzimy warto doświadczyć czegoś z zupełnie innej perspektywy a do tego ubranej w taki przekaz. Czy według Ciebie bez ego życie miałoby sens? W sumie jego istnienie pcha nas w kierunku tzw. rozwoju 😂. Pozdrawiam
Miriam Babula napisał
hej, to nie jest tekst o tym, zeby nie uzywać słów, tylko o tym, żeby nie mylic ich z tym, co opisują :) również pozdrawiam :)
Jacki napisał
Rozumiem :) dotarło