Bo – nie ukrywajmy tego – czasem lubimy :).
Przyjemność z opieprzenia i konsekwentnego wycofania się delikwenta, który chciał się wcisnąć przed nas do kolejki jest ogromna. Normalnie, aż żyć się chce! Dlaczego?
Bo… mieliśmy rację. I – co lepsze – umieliśmy to udowodnić innym. Nasze ego puchnie jak balon. Nic dziwnego, że opuszczamy sklep unosząc się metr nad ziemią. I cały dzień (ewentualnie do spotkania z osobą, która będzie miała większą rację niż my) spędzamy w przekonaniu o własnej cudowności. Oto panujemy nad innymi! Jesteśmy kimś, z kim inni się liczą.
Złość ma dwie twarze. Z jednej strony – może nas zagotować w najmniej odpowiednim momencie i w efekcie nasze rzeczy lądują na drzewie za oknem. Z drugiej – alleluja! – pozwala nam poczuć, że skoro potrafimy rozpoznać cudzą beznadziejną bezmyślność, chamstwo itp., to najlepszy dowód na to, że to my jesteśmy ci mądrzy, kulturalni itp. W skrócie – Yeeaah! I’m the champion!
Jak to zrobić, żeby wyeliminować te pierwsze, a zachować te drugie?
Z przykrością informuję, że nie da się.
Dlatego właśnie wszelkie postanowienia wewnętrznej przemiany biorą w łeb. Żeby wyeliminować pierwsze, musimy wyeliminować też drugie, a na to nie mamy najmniejszej nawet ochoty. To jest właśnie nasza kotwica, która nie pozwala nam ruszyć z miejsca. Niby można by mieć więcej radości i spontaniczności w związku, ale nie za cenę przyznania racji drugiej stronie.
Potrzeba „mania racji” jest w nas tak silna, że dopóki się jej nie przyjrzymy będzie torpedować wszystkie, nawet te najbardziej szczere, wysiłki na drodze do wewnętrznego spokoju. Skąd jej siła?
Stąd, że to, co przeraża nas najbardziej na świecie to poczucie, że jesteśmy gorsi od innych, że nie radzimy sobie tak genialnie jak koledzy ze studiów, że nasz mąż to fajtłapa w porównaniu z mężami koleżanek.
Przeraża nas poczucie, że gdzieś głęboko w nas jest coś tak bardzo nie tak, że gdyby inni to zobaczyli – byłoby po nas. Momenty, gdy inni przyznają nam rację to momenty ogromnej ulgi. Uff, jesteśmy bezpieczni. Może nawet wszystko z nami ok? Może nam się tylko przywidziało?
Nie ma mowy, żeby z tych momentów zrezygnować.
Medytując, mamy podejście odwrotne. Zamiast zakopywać i nerwowo pilnować, żeby nie wylazł na widok publiczny fakt, że jesteśmy nie halo, stajemy z nim twarzą w twarz. Jeśli będziemy się w niego wpatrywać wystarczająco długo, zobaczymy, że to wcale nie jest fakt. Tylko… myśl.
Co więc robić z tego typu myślami? Odpowiedzi są dwie. Pierwsza – to dobrze przetestować ich prawdziwość i odkryć, że są fałszywe (zawsze są). Druga – to w ogóle wyjść poza umysł i przestać się przejmować jego wytworami, czyli myślami. To jest właśnie cel medytacji – raison d’etre tego blogu.
Chcesz dodać swoją perspektywę lub zadać pytanie do tekstu? Śmiało :)