Podstawowy fakt życia jest taki, że… życie boli. Mniej lub bardziej i pewnie nie 24/7, ale zazwyczaj poczucie, że ból nas nie ominie, przynajmniej się tli.
Na szczęście, to tylko połowa faktu. Druga połowa jest taka: życie boli, gdy mamy błędną koncepcję piekła. A ponieważ koncepcja obecnie rozpowszechniona na Zachodzie jest błędna, voila! gdzie nie spojrzysz, widzisz depresję, frustrację albo mniej lub bardziej maskowaną nienawiść ogólną.
Zanim jednak przejdziemy do jedynej słusznej ;) koncepcji wschodniej, przeanalizujmy błędy perspektywy zachodniej.
Zacznijmy od brzemiennej w skutki oczywistości lokalizacyjnej. Na Zachodzie truizmem jest, że niebo jest zawsze na prawo, a piekło – zawsze na lewo.
Na wypadek, gdybyś był dociekliwym historykiem sztuki – tak, w czasach sympatycznego Hieronima, było dokładnie odwrotnie:
Ponieważ jednak jest to jedynie skutek zmiany punktu odniesienia (niegdyś był nim Bóg w centrum obrazu, a teraz – widz na jego zewnątrz) nie ma to znaczenia. Niebo jest zawsze po prawicy, a piekło po lewicy bieżącego VIP-a.
Starożytni wprowadzili też inną opcję: niebo – w chmurach, piekło w podziemiach.
Jednak to co tu ważne to to, że niebo jest zawsze w kierunku przeciwnym do piekła. Powód jest prosty: piekło jest karą za złe zachowanie, a niebo – nagrodą za dobre. Czy mogą być bardziej przeciwne kierunki…?
Jakie to ma znaczenie?
Dla poszukiwaczy krainy wiecznej szczęśliwości – ogromne. Oznacza bowiem, że droga do raju wygląda tak:
Krok pierwszy: znajdujemy w sobie parszywe pragnienia, chucie, arogancje, zazdrości i wszelkie egoizmy.
Krok drugi: rogatym plugastwom mówimy „nie”…! TFU!!! Odwracamy się do nich tyłem i…
Krok trzeci: …ruszamy przed siebie, wykonując dobre uczynki.
Ta-da-da-dam! Nagroda jest nasza…! Jesteśmy w raju…!
Tyle, że w ten sposób lądujemy nie w raju, tylko w… bólu życia.
Skąd się bierze ból życia?
Przyjrzyjmy się ww. krokom.
Problem zaczyna się już z krokiem nr 1. Czasem potrafimy zidentyfikować złość, chęć odwetu, zazdrość (nie całą, rzecz jasna, ale to co pływa na powierzchni), która popycha nas do działania, a czasem… nie.
Jeśli potrafimy, to i tak przy kroku nr 2 natykamy się na górę nie do zdobycia. Otóż, żadna ilość wyrzekania się, spluwania, opierdalania w duchu za niewłaściwe emocje nie pomaga. Rogate plugastwa są z nami czy tego chcemy, czy nie. Do kroku nr 3 nawet nie dochodzi.
I stąd właśnie bierze się ból życia. Istnieją dwie jego odmiany:
2 odmiany bólu życia
Odmiana nr 1: Ponieważ jesteśmy „samo-rozwijający się”, a więc takich emocji NIE POWINNIŚMY mieć, ogarnia nas panika, że ktoś je w nas zobaczy i… wpadamy w przeraźliwy wstyd na myśl o tej ewentualności.
W konsekwencji, zgadzamy się na wszystko, czego tylko bliźni od nas zażądają – stajemy się wręcz ich niewolnikami – tylko po to, żeby nikt nie odkrył, że mamy w sobie diabelskie odruchy i emocje. Pierwsza odmiana bólu życia to skrajna dezaprobata siebie, wieczny strach, że ktoś zobaczy kim „naprawdę” jesteśmy i pilnowanie się, żeby nie.
Odmiana nr 2: Zamykamy rogate odczucia w lochu podświadomości i uznajemy, że jesteśmy idealni. A gdy nagroda w postaci nieba nie nastaje, wyjemy do bliźnich:
Dawaj moje niebo! Zrobiłem wszystko, co miałem zrobić. Poświęcałem się! Byłem dobry! Odbębniłem wszystkie zasady świętego człowieka! Ty taki i owaki! Złodzieju i oszuście!
Ponieważ złodziej i oszust ma to gdzieś, wzbiera w nas nienawiść do gatunku ludzkiego. Efekt: ból życia nr 2, bo kogo nie boli życie w stadzie nikczemnych niewdzięczników, którzy nie doceniają naszego poświęcenia i idealnej wręcz dobroci?
Co więc robić?
Skoro ból życia bierze się z dualistycznej wizji nieba i piekła, wyjście jest jedno: należy ową wizję wyrzucić.
I zastąpić wizją wschodnią.
Na Wschodzie zaś nigdy nie dzielimy nic na dwa i nigdy nie mówimy „nie” temu, co jest – w imię wyobrażeń na temat tego, co powinno być. Postępujemy wręcz przeciwnie. Czyli zanurzamy się w tym, co jest, bez względu na to, czy to, co jest nam się podoba czy nie. A jeśli tu i teraz są w nas emocje, które nam się nie podobają – zanurzamy się w emocjach, które się nam nie podobają.
Ponieważ wiedza ta przeniknęła ze Wschodu przez neoplatończyków na Zachód, możemy tę zasadę odnaleźć nawet w twórczości zachodniego eksperta od spraw nieba i piekła, czyli Dante Aligheri:
„Droga do raju zaczyna się w piekle”
Rozejrzyjmy się więc po piekle. Co tam znajdziemy?
Ogień!
Na moje oko nie jest przypadkiem, że w piekle jest gorąco. Piekło to bowiem miejsce, w którym mierzymy się z palącymi emocjami – wstydem w bólu życia nr 1 i złością w bólu życia nr 2.
Ogień ma też inną cechę. Spójrz na rysunek poniżej:
Ogień niszczy!
Ogień nas trawi, rozczłonkowuje, dezintegruje. A dokładniej nie nas – tylko nasze nawyki myślowe i schematy zachowań (czytaj: ego), z którymi się mylnie utożsamiamy, a które nas duszą i nie pozwalają być sobą.
To jest właśnie funkcja piekła:
Do piekła trafiamy, gdy odkrywamy, że ani my ani inni nie są tacy, jacy uważamy, że być powinni. To na tym polega męka piekielna: na poczuciu, że wszystko jest nie takie, jakie byśmy chcieli.
Jednak piekło nie jest po to, żeby nas męczyć bez celu. Piekło jest okazją do uwolnienia się z bólu życia. Jeśli bowiem nie wycofamy się, te męki wytrzymamy i dotrzemy do źródła bólu odkryjemy, że HEJ! to nie świat jest od czapy, tylko nasze o nim przekonania!
Odkryjemy, że wszystkie nasze nawyki myślowe i schematy zachowań, wszystkie nakazy i zakazy, które powodują, że nie akceptujemy ani siebie ani innych są wynikiem iluzji, a my (i inni) jesteśmy dokładnie tacy, jacy mamy być.
Jeśli czujesz ogień złości – sprawdź swoje iluzje np. tutaj. a potem rozejrzyj się po innych tekstach z kategorii „złość„.
Jeśli pali cię wstyd z okazji poczucia, że jesteś „niedobry”, to, niestety, tekst na ten temat jeszcze nie powstał. Ale są teksty o iluzjach generujących wstyd z powodu poczucia własnej nieadekwatności – np. tu albo tu.
W piekle odkrywamy więc, że życie per se nie boli. Boli jedynie brak akceptacji dla siebie i dla innych. Lub jak to ujął Fiodor Dostojewski:
Co to jest piekło? Stwierdzam, że jest to cierpienie spowodowane przez niezdolność do miłości.
Gdzie miłość to, oczywiście, inny termin na bezwarunkową i całkowitą akceptację.
Piekło nie tylko nie jest karą za grzechy, której trzeba unikać jak… ognia ;). Piekło to miejsce, gdzie możemy spalić nasze iluzje, a z nimi nasze lęki, wstydy, zazdrości, złości, diabelskie instynkty, czyli… ból życia. Jeśli zechcemy, rzecz jasna.
Nad wejściem do piekła, bowiem, oprócz dantowskiej „lasciate ogni speranza” (o czym kiedy indziej) wisi też tabliczka ze sloganem tak cenionym na Zachodzie:
It’s up to you!
Niestety, nie oznacza ona, że od nas zależy decyzja o wejściu do piekła (i w ból życia). Do piekła trafiamy z automatu, gdy włączają się w nas nawyki i schematy nie pozwalające akceptować siebie i innych. Wybór dotyczy jedynie tego, co w tym piekle zrobimy.
Opcja nr 1: lawirujemy tak, żeby trzymać dystans do bezpośredniego ognia i nie pozwolić naszym krytycznym nawykom i schematom spłonąć. Kilka rekomendowanych sposobów: otaczanie się znajomymi tkwiącymi w podobnych iluzjach i piętnującymi te same grupy społeczne, alkohol w barku, albo – najlepiej – kochający bezwarunkowo pies. (Ewentualnie kot, którego bezwarunkowo kochamy my*.) W efekcie trwamy w większym lub mniejszym bólu życia, który zazwyczaj jest na granicy wytrzymania. Choć zdarza się, że Kosmos zirytowany naszym uporczywym unikaniem Prawdy łapie nas za nogę i wrzuca do największego pieca. Dla naszego dobra, rzecz jasna :).
Opcja nr 2: sami wchodzimy w ogień i palimy wszystko, co nam nie pozwala akceptować siebie i innych. Minus tej opcji jest taki, że generuje ból większy niż w opcji pierwszej. Plus: ból trwa krócej i już nie wraca.
Na Wschodzie, więc, piekło to wejście do raju. Jeśli zatrzymamy się w tu i teraz palących emocji, poddamy się ogniom i pozwolimy naszym fałszywym przekonaniom spłonąć – ta-da-da-dam! spłoną diabelskie dekoracje, zniknie piekło krytycyzmu, a pojawi się rześki chłód akceptacji siebie i innych.
Mmmmm… Teraz rzeczywiście jesteśmy w niebie…
miriam napisał
* Po opublikowaniu tekstu dostałam maila od czujnej właścicielki pięknego, mruczącego, Rudolfa z zapytaniem, czy wymieniona w opcji nr 1 bezwarunkowa miłość do zwierząt jest błędem. Ponieważ faktycznie zastosowałam w tym miejscu uproszczenie, spieszę ze sprostowaniem:
Bezwarunkowa miłość do zwierząt NIGDY nie jest błędem. Gdyby udało nam się ją rozciągnąć na ludzi trafilibyśmy od razu do raju. Ten tekst jest jednak o momentach, gdy nie jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie cieplejszych uczuć do siebie/innych ludzi. Częstą formą eskapizmu jest w takim przypadku mówienie do kochającego psa: „tak, tylko ty mnie kochasz… tylko ty wiesz jaki jestem naprawdę… wszyscy inni to szuje…” W wyniku przestajemy analizować naszą niechęć do siebie/innych ludzi i tracimy szansę na oswobodzenie. W tekście odnosiłam się tylko do takich przypadków :)
mirame13veces napisał
Od ładnych kilku lat staram się kontrolować mój odruch „uciekania od siebie” w trudnych sytuacjach (czyli opcja nr 1). To działa. Kiedy uświadomię sobie moje emocje i zatrzymam się, żeby się im przyjrzeć, zaakceptować, przytulić, „trudna sytuacja w emocjach” mija dużo szybciej. I za każdym razem rośnie moje zaufanie do samej siebie. Podziękować, Miriam, za wnoszenie tych płatków złota w moje życie! :)
Świętomir napisał
„Choć zdarza się, że Kosmos zirytowany naszym uporczywym unikaniem Prawdy łapie nas za nogę i wrzuca do największego pieca.”
Kocham to! :D
Ale jedno w tym wpisie mnie zastanowiło, mianowicie bardzo duże nagromadzenie linków do innych Twoich tekstów. W pierwszym odruchu pomyślałem, że to niedobra praktyka, choć nie bardzo potrafiłem wyjaśnić, dlaczego. Intuicja. Po chwili zastanowienia dotarło do mnie niebezpieczeństwo z tego płynące.
Postępując w ten sposób, tworzysz coś w rodzaju przewodnika, mapy, dla ludzi szukających odpowiedzi na swoje pytania. Człowiek w momencie otrzymania odpowiedzi na nurtujące go pytanie (nieważna jest w tym momencie obiektywna prawdziwość, tylko to, czy chcemy ją zaakceptować, czy nam się spodoba), przestaje szukać i osiada w miejscu. Sam wpadłem w tę pułapkę, napisałem zresztą o tym pod innym wpisem.
Innymi słowy stwarzasz niebezpieczeństwo, że ktoś dostanie (nie mylić ze „znajdzie”) odpowiedź, której szukał, zaakceptuje ją i pójdzie w swoją stronę. „Pójdzie w przeciwnym kierunku”, jak to ujęłaś. Tymczasem tylko to, co sami znajdziemy ma jakąkolwiek wartość. Każdy na własny rachunek.
miriam napisał
heh.. możesz mieć rację… muszę to przemyśleć w takim razie. ja miałam wrażenie, że są to czasem tak wielowątkowe tematy, że jak nie dam linku do wątku, który może doprecyzować to czytelnik się zniechęci… bardzo ciekawa uwaga. dzięki wielkie!
Świętomir napisał
Jakiś czas temu, na własnym blogu wynalazłem niezłe, jak mi się wydaje, lekarstwo na wielowątkowość i chęć napisania o wszystkim na raz. To przypisy. Krótkie wyjaśnienie powinno wystarczyć, żeby rozsądny człowiek nie pojął Cię opacznie, a jeśli go to zaciekawi, to sam poszuka. A jeśli już dajesz link, to niech on przynajmniej zawsze będzie pod tytułem „więcej na ten temat tutaj”, a nie „jeżeli masz z tym problem, to przeczytaj to”. ;)
miriam napisał
:) to daj linka do swojego bloga, jak możesz. chętnie spojrzę :)
ComingOutwPolsce napisał
Bez ego. proponuję, abyś jednak nie rezygnowała z Twojego sposobu na linkowanie swoich tekstów. Swiętomira punkt widzenia jest jak najbardziej uzasadniony zakładając, że faktycznie jest czego szukać na zewnątrz siebie (np. w tekstach). Jednakże jedną z zalet Twoich tekstów jest nieustanne wskazywanie, że odpowiedzi nie leżą w tekstach a leżą w czytelnikach tychże tekstów. Trawestując stare porzekadło – jeśli wskazujesz na księżyc, to cóż możesz za to, że głupcy patrzą na Twój palec? :) Jeśli ktoś po przeczytaniu jakiegoś przekazu dojdzie do wniosku, że już „wie”, to znaczy, że powinien się zatrzymać i „przestać szukać i osiąść w miejscu”, jak przytrafiło się to np. Swiętomirowi (ale także mnie). No bo przecież skoro coś się wydarza, to znaczy, że wydarzyć się musiało :) Nie ma dróg w duchowości na skróty, zakładając, że te drogi istnieją ;).
Cokolwiek byśmy nie zrobili w świecie form może to wywołać skutek pozytywny lub negatywny, a najczęściej wywołuje jeden i drugi, dlatego przyjmę z radością każdą Twą decyzję.
PS. Gratuluję „lekkiego pióra”, a przede wszystkim tej subtelnej ironii i autoironii. Dzięki tym zaletom mają szansę odnaleźć swoją prawdę, Ci dla których forma wielu klasycznych tekstów o duchowości jest barierą nie do pokonania.
Świętomir napisał
Nie muszę nic robić. Wszystko już jest kompletne… :p
ego napisał
Chcę o cos zapytac autorkę blogu, czy zamierzasz napisac cos w kontekscie wybaczania (lub jak niektórzy wola: oczyszczania) ?
i czy taka sytuacja gdzie np. ktos próbujac latami i nie zmieniajac sie nic a nic stwierdza, że „taka Karma”, „przeznaczenie”, „może to jakis plan / kara za poprzednie wcielenia”, „siła wyższa hamuje”, to czy takie cos to ego (umysł)? Gdzies spotkałem sie ze stwierdzeniem, że plan wcielenia najłatwiej poznac po owocach naszych działań, i gdy cos idzie to jest to plan za, gdy nie idzie to plan przeciw. Ale ja NIE chcę w te bzdety wierzyc, bardzo się męczę przyznam majac je w głowie, bo – niestety – zdażyłem je nie wiem kiedy przejac. Podobnie z wiara w tzw. wybór życia przed wcieleniem. Wychodze z założenia, że niczego nie wybierałem i nigdy nie żyłem wczesniej, bo nie pamietam i to dla mnie wystarczajacy argument. Jednak w podswiadomosci moze byc co innego zapisanego.
ego napisał
Poza tym czuję złosc przez te różne mysli w stylu, że „cos odwaliłem w poprzednim życiu i teraz musze cierpiec” itp. itd. Uczę się patrzec na mózg i jego mechanizmy niczym psychiatra, to znaczy w moim takim wyobrazeniu – logicznie, po „inżyniersku”.
miriam napisał
wybaczanie to tak naprawdę puszczanie fałszywych przekonań na temat tego, jacy powinniśmy być my i jacy powinni być inni. a o tym to akurat jest pewnie w każdym tekście. jak nie wprost, to między liniami. ale może pomyślę, żeby napisać tekst, który to wyjaśnia.
tak. jeśli ktoś nie pracuje nad sobą w imię „wyższej siły”, to jest to zazwyczaj zwykła wymówka ego. zazwyczaj, bo jedną ze ścieżek dochodzenia do wolności od ego jest zaufanie sile wyższej :) różnicę poznaje się po stanie emocjonalnym: jeśli czujemy spokój – tzn, że ufamy. jeśli złość, przygnębienie, strach, tzn. że się posiłkujemy wymówkami ego :)
ego napisał
Nade mna kilka lat znecali sie w podstawówce (a to było ponad 10 lat temu – uraza do dzis niestety zachowana). W innym czasie „przyjaciel” okazał sie manipulantem, który przez dwa lata tak naprawde mnie mamił by potem okrasc z pewnych rzeczy wartych może 100 zł w przeliczeniu na złotówki, ale nie o kase chodzi ale samo to. Generalnie mam dziesiatki sytuacji mniej lub bardziej trudnych gdzie stłumiłem emocje, bo nie wiedziałem wtedy jeszcze że istnieje cos takiego jak np. obserwacja ich. Te dwie sa najcięższe, inne cieżkie były ale jak gdyby w zwykłej codziennosci nie odpalaja sie.
wiec jakos nie wierzę tym razem, że tu chodzi tylko o „puszczenie fałszywych przekonań”. Przecież cos z niezaobserwowanymi emocjami sie dzieje, zostaja w ciele, w dodatku to nie były emocje al’a złosc przez spozniajacy sie autobus.
ego napisał
Gdyby przyjac, że 1 stłumiona emocja to 1 kamień w brzuchu i ktos ma takich niewidzialnych kamieni np. 50, z różnych przykrych doswiadczen, to raczej to „bagno” zostaje, nawet jak pozornie puscimy jakies przekonania. Tak mi sie wydaje przynajmniej, zwłaszcza przy traumach.
miriam napisał
Tak. jeśli puścimy „pozornie” – to faktycznie nic to nie da. Twoje prawo nie wierzyć. Nie mam najmniejszej nawet intencji cię do czegokolwiek przekonywać.
ego napisał
Miriam, obawiam sie, że we wpisie z 26 lis nie masz racji. Dam kilka przykładów – arachnofobia lub wstyd przed występami „nabyty” w przedszkolu. Oba na 99% nie beda czyms o czym ludzie pamietaja za dnia i ktos może 10 lat spedzic nie czujac w ogole tego co tak dawno doswiadczył, ale gdyby miał wystapic nagle gdzies lub za granica zobaczył pajaka mogloby dawne, zapomniane wspomnienie powrócic i wywołac różne niemiłe stany.
Dlatego cos mi nie pasuje w tym co piszesz o puszczaniu falszywych przekonan… Przecież wiele z nich jest jakby już odpuszczone, bo ludzie raczej nie nienawidza każdego kto im cos zrobil, na pewno do częsci nic juz nie maja. ale czy to oznacza odciecie niewidzialnej linki łaczacej ze stresem,gniewem itd. czy ich autentyczne znikniecie z ciała…?
Mateusz Grzesiak w swojej ksiazce poswieconej ego, pisze że w pewnej chwili, siedzac nad miska z woda nagle mózg odpalił mu jakies dawno zapomniane emocje i obrazy z dziecinstwa jak prawie sie utopil „przez” koleżanke. Czy tak zapomniana sytuacja (wierzac mu na słowo) mogła wywoływac w nim złosc/brak wybaczenia tej koleżance? Nie. Na pewno nie. Po prostu nie pamietal że tego doswiadczyl. Był odciety od „fałszywych przekonan”. Ale jednak jak widac, „dane” w „komputerze” niekoniecznie były skasowane, bo ciagle gdzies tam w nim tkwiły- mimo że ukryte latami.
Inny przykład: ks. Kaczkowski powiedział „Widze wyraznie zwiazek miedzy stresem a rozwojem chorob nowotworowych. Rok 2010 był dla mnie pełen napięcia”. Czy w 2015 czuje tamten stres? Przyjmijmy, że nie. Czy raka mózgu ma nadal? Z tego co czytam w necie to tak. Może psychosomatyka to bzdura, ale gdyby przyjac ze np. on (lub ktokolwiek) odpuscił wszystko wszystkim, a jednak nadal choruje…i że to wynik np. stresu.. to moze oznaczac, że nie samo „puszczenie falszywych przekonan” ale cos wiecej jest wymagane, np. praca konkretnie nad stlumionymi energiami, po kolei i cierpliwie ich przerobienie/oczyszczenie/pozwolenie na wyjscie etc.
Sorry za 'spam’, ale ja po prostu boję sie, że to co napisałas to tylko odciecie sie od bagniska, a nie – bagniska od nas.
miriam napisał
nie ma za co sorrować :) jednak tak jak napisałam powyżej: nie chcę się z tobą przepychać. jeśli tak właśnie uważasz to nie mam z tym problemu.
ego napisał
Tyle że możesz wprowadzac ludzi w bład.
Przeszłosc jest jak atak na WTC, należy do historii. ale gruzy same sie nie posprzatały. Nie było to też na „pstryk”. Wiesz.. ja to troche inaczej widze po tym jak dzien w dzien przez iles tam lat wykluczajac wakacje i inne dni wolne musiałem znosic cieżkie emocje a potem w życiu poza szkolnym. Nie wiadomo czy to co proponujesz tutaj, nie działa w rzeczywistosci jak np. alkohol , czyli zamiast uwalniac to przycmiewa a my myslimy, że przeszlosc uwolniona. No ale ok , nieważne. Pozdrawiam
miriam napisał
pozdrawiam też!
Bo-bo napisał
Arachnofobie nabytą w przedszkolu też można „oswoić” (a tak mi się chciało popolemizować z wyżej )
jestem tego przykładem, zdając sobie sprawę z absurdalnego lęku zaczęłam bardzo świadomie własną terapię, biorąc do ręki najmniejsze z możliwych pajączki, ok 1mm. gdy osiągnęłam stan komfortu z milimetrowcami, rozglądałam się za ciutę większymi i tak stopniowo uwolniłam się od lęku wskutek własnego działania. Skończyło się na „krzyżakach” w dłoni i poczuciu, że „wszystko mogę” :)
Podobnie rzecz się miała z uwolnieniem lęku przed wodą, nauczyłam się pływać (podtapiana w dzieciństwie 2x) jak ukończyłam 40 lat. Pozbywanie się świadome własnych lęków jest niesłychanie radosnym procesem uwalniającym
Igelchen napisał
Tak, jest to jak najbardziej mozliwe. Sama znam również bliski mi przypadek poskromienia fobii, a dokładnie lęku przed ptakami. Zaczęło się od hodowli gęsi :) Od spokojnych ptaszków, do nieco tych bardziej ruchliwych i strach zniknął.
Pelagia napisał
Co zrobić, żeby wejść do ognia, który wypala a nie przypalać się?
Miriam Babula napisał
niestety, nie da się. wejście do ognia oznacza spalenie tego, co zbędne :)
Doota napisał
Hmm ciekawy wielce tekst. Rozmawiam czasem z moim „chrześcijańskim przeowdnikiem” i w sumie widzę podobieństwa. Mówił, żeby przyjzec się powodom zlych skłonności,uczuc, reakcji itd. ale by ich nie akceptować. Bo może różnica jest w znaczeniu słów (jak to czesto bywa?). Ty piszesz, że są uczucia które się nam nie podobają, i nie mają się zacząć podobać (tak jakby to pewnie zrozumiał ten przewodnik, i wielu innych ludzi ze mną włącznie do niedawna), mamy jakby je obserwować czujnie, by dojść do sedna sprawy. Myślę, że tu się całkiem zgadzamy (pisałaś tez o znaczeniu akceptacji „słupka na drodze” w innym poście, to jest jak dla mnie to).
A co do różnic to zachodniochrzescijanska kultura mowi, ze niebo jest po śmierci, a nie ze nagroda jeat na ziemi, choć już Królestwo Niebieskie (niebo?) może być w nas, ale to tylko jak już swoje zycie się odda Bogu, czyli po śmierci ego.
Miriam Babula napisał
tak. różnice najczęściej wynikają z innego znaczenia słów :)
Requiem napisał
Moim bólem jest… samo życie. Od dwóch lat idę ścieżką rozwoju osobistego (świadomie) i kilka dni temu zaświtała myśl (wcześniej też przebrzmiewała, ale ją ignorowałam) natomiast wczoraj się skrystalizowała: nie chcę takiej rzeczywistości jaka jest, nie chcę jej zaakceptować (nie mam na to ochoty), wolę uciekać w świat marzeń i fantazji. Kiedy coś się wydarza, to jedna część mnie reaguje na to co się wydarza, natomiast druga część przeżywa to wydarzenie na swój sposób (fantazje). Ostatnio odczuwam zwiększoną potrzebę książki, filmu, a najlepiej serialu (film mnie nie nasyca, chcę więcej i więcej), ponieważ muszę zatopić się w innej rzeczywistości. Życie, wydarzenia, ludzie, mój wygląd, moje zachowanie, moja ścieżka mnie nie satysfakcjonuje, chcę więcej i więcej, lepiej, ładniej, bogaciej. Życie mnie nie zaspokaja, więc dopowiadam sobie wszystko w wyobraźni. Urozmaicam wszystko; jest barwniej. Na pierwszy rzut oka, wydaje się to wręcz chorobliwe. Ale spokojnie :) odróżniam fantazje i rzeczywistość i nie mam z tym problemu.
Często jedzenie, rozmowa z kimś, związek, praca, sport (a najbardziej dwie pierwsze sprawy) mnie nie nasycają, chcę ciągle więcej. Czy to rozbestwione i niezadowolone ego? Czy brak spełnienia potrzeb dzieciństwa? Co mogę z tym zrobić? Wiem, że życie iluzjami to nie życie. Ale to jest tak przyjemne. Ciężko mi z tego zrezygnować. Chcę i nie chcę… Wydaje mi się, że żeby z tego zrezygnować to trzeba mieć coś w zamian. Co robię: praktykuję uważność, medytację, zauważam u siebie moment kiedy zaczynam fantazjować i kilka razy postanowiłam przestać. I przestałam, ale nudziłam się. Teraz przyszło mi do głowy, że mogłabym spisywać te fantazje (może jakaś ciekawa powieść :D). Tyle, że nie chce mi się tego robić. Czasem zamykam się w sobie na długi czas i wszystko przeżywam w sobie. Ubarwiając rzeczywistość.
Trochę chaotycznie to być może wyszło, ale pisałam „co mi ślina na język przyniesie”.
Pozdrawiam :)