Bycie porzuconym to jedno z najbardziej bolesnych doświadczeń życiowych.
I choć – jak każde trudne doświadczenie – jest świetną okazją do rozwoju, to nikt z nas o takich okazjach nie marzy.
Dlatego dziś wyjątkowo tekst o tym, jak skutecznie omijać tak cudowną lekcję życiową ;)
Bo choć samo słowo „porzucony” oznacza, że nie mamy wpływu na to, co się nam przytrafia, to jednak tylko przyjemna iluzja. Trudna prawda jest taka, że na „bycie porzuconym” pracujemy sami w pocie czoła.
I to już od pierwszej randki.
Wystarczy przestać tą pracę wykonywać, żeby mieć 100% pewności, że nikt nigdy nas nie porzuci. A ponieważ motywuje nas do tej pracy jedna jedyna fałszywa myśl, przejdźmy od razu do sedna i zacznijmy od tej myśli, czyli:
Nieważne co ja czuję!
Przecież dam radę. Przecież dbanie o związek to poświęcanie własnych potrzeb. Przecież obecność partnera w naszym życiu tyle nam daje. Więc grzech nie okazać mu trochę wdzięczności i docenienia, że w naszym życiu jest!
W mniej ekstremalnych przypadkach wygląda to tak, że nie idziemy na piwo z kumplami, bo ona tak bardzo nie lubi być sama, że aż wpada w szloch na samą myśl o takiej ewentualności.
W bardziej ekstremalnych – tolerujemy coraz bardziej roszczeniowe i agresywne zachowania – bo przecież to nie jego wina, że nikt go do tej pory nie kochał. Nic dziwnego, że się zachowuje jak ranne zwierzę. Jak mu opatrzymy rany, to się wygoją i wtedy na bank zacznie mówić do nas ludzkim głosem.
A może nawet pogłaszcze.
I to jest moment, żeby się dobrze zastanowić:
Co to w ogóle znaczy „być porzuconym”?
Język bywa zdradziecki.
I choć według zasad gramatyki strona bierna czasownika oznacza, że jest to coś, co robią nam inni, w rzeczywistości jest to coś, co robimy sobie sami!
A mówiąc wprost: jedyną osobą, która może cię porzucić, jesteś TY.
Poczucie porzucenia, które pojawia się, gdy odchodzi ktoś bliski, jedynie obnaża fakt, że porzuciliśmy się SAMI. Czyli uwierzyliśmy, że:
NIEWAŻNE, CO JA CZUJĘ.
I dopóki w to wierzymy, poczucie porzucenia będzie naszym nieodłącznym towarzyszem. Nawet gdy związek trwa!
I za każdym razem, gdy paskudnik tej odpowiedzialności nie raczy wziąć, poczujemy się porzuceni.
Ponieważ uderza tu spektakularny brak konsekwencji (nieważne co ja czuję, ale TY musisz robić wszystko, żebym się czuła dobrze!), rozbijmy powyższą „logikę porzucenia” na 3 proste kroki:
Krok nr 1: Przecież JA nie mam prawa zajmować się SOBĄ! Bo tylko egoiści tak robią! A ja egoistką nie jestem i wolę sczeznąć niż zrobić coś, co mogłoby wyglądać jak dbanie o siebie! Ba! Ja nawet nie mam własnych potrzeb! (Dlaczego takie myślenie to błąd, przeczytasz w Pochwała bycia nie-miłym, czyli 4 podstawowe błędy osób pracujących nad sobą.)
Krok nr 2: Ponieważ jednak wszyscy potrzeby mamy, cały ambaras sprytnie zwalamy na partnera! Bo to jego funkcją jest zobaczyć te potrzeby, „których nie mamy” i je spełnić, nawet gdy się nie zająkniemy na ich temat. Dzięki temu rezolutnemu zabiegowi wiedziemy błogie i spełnione życie, przy czym ryzyko wyjścia na paskudę społeczną wynosi zero.
A przynajmniej mamy taką nadzieję.
Krok nr 3: Niestety, oczekiwanie, że nasz partner się nami zajmie, jest z gatunku nierealnych, niespełnialnych, a w efekcie i auto-destrukcyjnych.
Bo najcudowniejszy nawet partner nie jest w stanie spełnić naszych potrzeb. Bo naszą podstawową potrzebą jest… wyrażanie siebie i postępowanie w zgodzie z tym, w co wierzymy. I jedynymi osobami, które mają moc spełniania tej potrzeby jesteśmy my sami. (Więcej o tym, w Po czym poznać, że jesteś (lub za chwilę będziesz) w toksycznym związku?)
Dopóki nie chcemy się zająć sobą sami, dopóki przerzucamy ten „wstydliwie egoistyczny ciężar” na innych, będziemy się czuć porzuceni.
Każda trudna emocja niesie cenny przekaz. Poczucie porzucenia ma taki:
Uwaga! NIEBEZPIECZEŃSTWO!!! Jesteś łatwym celem dla manipulantek, narcyzów i psychopatów! Bo twoje własne emocje, pragnienia i potrzeby przestały być dla ciebie ważne. Usiądź na 4 literach i odnów kontakt z nimi, bo zaczynasz ryzykować własnym życiem!
NB: Poczucie porzucenia może pojawiać się też, gdy jesteśmy w związku z fajnym, uczciwym człowiekiem. I o tej odmianie kilka akapitów poniżej.
Dlatego jeśli kiedykolwiek poczujemy się porzuceni – zamiast celować palcem w łajdaka/sucz, którzy nas wykorzystują i pewnie lada dzień zostawią (albo już zostawili), siadamy i oglądamy, skąd w ogóle wzięła się w nas ta myśl, która morduje naszą duszę, czyli:
NIEWAŻNE CO JA CZUJĘ.
A najprawdopodobniej wzięła się z z innego nierealnego oczekiwania:
Dobry człowiek powinien mieć tylko dobre odczucia wobec innych
W rzeczywistości, zdrowy emocjonalnie człowiek ma kontakt z całą gamą odczuć – od pozytywnych (o rety! ale super mi się z nią rozmawia! chcę jeszcze!) do negatywnych (oho! nie podoba mi się, jak się wobec mnie zachowuje! wycofuję się!)
Ogromnym błędem osób pracujących nad sobą jest przekonanie, że człowiek „dobry” ma tylko te pierwsze, a drugich – nie.
W efekcie, jeśli się w nas pojawia dyskomfort w obecności drugiej osoby – nie tylko tego dyskomfortu nie słuchamy, tylko wręcz tłumimy z zażenowaniem. Bo jak paskudną osobą trzeba być, żeby źle się czuć w czyimś towarzystwie! Taki Dalaj Lama na przykład przecież wszystkich lubi i z każdym się dogada! (Jeśli tak myślisz, zastanów się dlaczego nie mieszka w Tybecie wśród bezwarunkowo kochanych Chińczyków, tylko w bezpiecznych Indiach.)
Prawda jest taka, że odczucia negatywne są niezbędne w życiu każdego z nas. Są bowiem równoznaczne z wewnętrznym larum: „Uwaga! Uwaga! Niebezpieczeństwo! CAŁA WSTECZ!!!”
Wbrew naszym marzeniom o życiu wolnym od zagrożeń, życie jest niebezpieczne. Są ludzie, którzy nam szkodzą. Którzy ściągają nas z życiowej drogi dla ich wygody. Którzy lubią i potrafią ranić innych.
Wewnętrzny alarm „CAŁA WSTECZ!” jest sygnałem, że właśnie stanęli na naszej drodze. Jeśli go nie posłuchamy i będziemy sunąć do przodu – mamy 100% gwarancji, że wcześniej czy później zderzymy się z górą lodową i pójdziemy na dno.
Ale przecież:
Zranić można tylko nasze ego
Czyli jak ktoś lubi i potrafi nas ranić, to trzymamy się go jak boskiego daru i rozwijamy się!
Podejście świetne, jeśli lubimy traktować innych instrumentalnie. Bo wykorzystywanie bliźnich do własnego rozwoju jest… no cóż… wykorzystywaniem. I z rozwojem niewiele ma to wspólnego.
Co gorsza, jest to podejście, które gwarantuje, że tego rozwoju w ogóle nie będzie.
Mój nauczyciel w Indiach powiedział kiedyś coś, co często przytaczam osobom, z którymi pracuję:
Gdy zaczynasz medytować, pojawia się w tobie delikatna roślinka. Łatwo jest ją zadeptać. Zniszczyć. Dlatego musisz ją chronić przed innymi. Wyrośnie z niej kiedyś silne drzewo. Ale dopóki jest mała i słaba, musisz postawić płot. Nie możesz wchodzić w sytuacje, w których ona może zginąć. Nawet gdy jest ci to najbliższa osoba, jeśli czujesz, że depcze twoją roślinkę, MUSISZ się wycofać z tej relacji.
Fajnie jest się rozwijać. I bycie z kimś blisko stwarza ku temu tysiące (wybuchowych :)) okazji. Ale są osoby, które nas niszczą. I zniszczą do cna, jeśli będziemy przy nich trwać.
A nasza roślinka nigdy nie zazna bycia drzewem…
Realia życia na Ziemi są takie, że praktycznie wszyscy mamy ego. I kierowanie się poczuciem, że akurat ja nie powinnam, jest zgubne (Jak bardzo zgubne przeczytasz w Dlaczego ego to nic złego? Czyli 7 kroków do oswojenia własnej ciemności)
Każdą emocję ego można bowiem łatwo podważyć i powiedzieć eee tam, to złości się tylko twoje ego… olej to… bądź ponad to…
I w efekcie utknąć w związku, który zniszczy naszą roślinkę.
Dlatego tak szalenie ważna jest umiejętność „stawiania płotu”.
I nie przebywanie z osobami, które ewidentnie mają gdzieś, że nas ranią. Jeśli twierdzą, że to tylko nasza wina, bo przecież ranią nie nas tylko nasze ego i pomagają nam w ten sposób w rozwoju – niechybny znak, że mamy do czynienia z psychopatą i czmyhamy za horyzont nie tracąc nawet czasu na nałożenie butów!!!
W bliskich relacjach zranienia są nieuniknione (o czym w przyszłości). I każdy partner będzie nas mniej lub bardziej ranił. Jednak ważne jest to, czy te rany są na tyle małe, że szybko sobie z nimi radzimy, czy jednak tak wielkie, że nie.
To jest ta granica, której w bliskich związkach nie można przekraczać. O ile zależy nam na wzroście naszej roślinki, rzecz jasna.
Choć dzieje się i tak, że wcale nie „porzuca” nas łajdak, narcyz i psychopata, tylko zupełnie normalny, uczciwy, fajny człowiek.
To dopiero grom z jasnego nieba!
Jak się chronić przed tym?
Dokładnie tak samo.
Czyli wyrzucając na zbity pysk myśl: Nieważne co ja czuję.
I zastępując ją tą: Szanuję swoje własne emocje i potrzeby w każdej sekundzie związku.
Bo:
To, co czujemy to nasz jedyny życiowy kierunkowskaz
Wsłuchanie się w to, co czujemy to nasza jedyna szansa na odkrycie nie tylko naszej misji życiowej, ale również naszych codziennych potrzeb, które kierują nami, gdy podejmujemy małe, codzienne decyzje. Bez kontaktu z nimi natychmiast się zgubimy.
I zaczniemy szukać celu życia i spełnienia na zewnątrz nas – najczęściej w bliskiej osobie właśnie. Nic dziwnego, że kiedy odchodzi, tracimy (fałszywe!) poczucie kierunku, sensu życia i… pojawia się poczucie porzucenia właśnie.
Nie chcesz się czuć porzucony?
Nie czyń ze swego (nawet najcudowniejszego!) partnera sensu swojego życia. Znajdź sens życia w sobie.
Jeśli mamy dobry kontakt ze sobą, swoimi uczuciami i pragnieniami, nikt nie jest w stanie nas porzucić. Bo mocno stoimy na własnych nogach. I nikomu się nie ładujemy na plecy.
Jeśli mamy dobry kontakt ze sobą, w najgorszym przypadku dojdzie do rozstania. Które choć nie należy do przyjemności życiowych, to nie jest tożsame z końcem świata. Bo gdy stoimy na własnych nogach, nie zaliczymy „upadku z cudzych pleców”. I konsekwentnego bólu, zagubienia i bezradności, które pojawiają się zawsze, gdy dochodzi do „porzucenia”.
Bo gdy nie czynimy z kogoś sensu i radości naszego życia, sens i radość życia nie zniknie wraz z nim/nią, tylko zostanie z nami.
* * *
Poczucie porzucenia to ostry sygnał ostrzegawczy, że porzuciliśmy się sami. Że nie stoimy na własnych nogach. Że oczekujemy, że o nasz komfort psychiczny będą dbać inni, a nie my sami.
Poczucie porzucenia to zaproszenie, żeby to zmienić. Czyli nawiązać kontakt z własnymi uczuciami, potrzebami i pragnieniami. I poczuć, że mamy prawo iść za nimi. Że nie musimy wchodzić w toksyczne relacje, żeby spełniał je ktoś inny.
Innymi słowy, poczucie porzucenia to zaproszenie do wzięcia pełnej odpowiedzialności za siebie…
Przyjęcie go to pierwszy krok na drodze do spełnionego życia.
To trudny krok.
Ale każdy, kto chce żyć, a nie po prostu egzystować, musi go zrobić…
SWIETY napisał
Zastanawiam się, jak to się dzieje, że pojawia się nowy artykuł na blogu, kiedy najbardziej potrzebuję właśnie takich słów. Pomagają mi w powrocie do tu i teraz, oraz oswobadzają z z pułapek umysłu. Dziękuję.
Aga napisał
Dokładnie tak właśnie jest:)
Dziękuję ?
agnieszka napisał
Czytam cię regularnie od dłuższego czasu. I naprawdę dużo mi te teksty dają. Dziękuję! Czekam na książkę ;)
Alicja napisał
W punkt. Nic dodać. Nic ująć! Teraz tylko zastosować :)
danianek23 napisał
Czuję, że to tekst o mnie. Takie dopełnienie tego o czym rozmawialiśmy. Bardzo pomocny. Jest coraz lepiej.
Dziękuję, Damian.
miriam napisał
Bardzo się cieszę Damian! Pozdrawiam i do zobaczenia :)
Pawel napisał
Dziękuję :)
Matrisha napisał
Hmm… veni, vidi, vici! Wszytskie punkty to opis mnie! Uzywanie plasterekka spirytualnego na emocjonalne deficyty. „Stoje ponad tym” „Nie moge myslec o sobie, to egoistyczne” „Nie boli mnie, tylko moje ego, bede obserwowac” Tak i ten kontekst „nie opuszczaj mnie kazda moja lza…” itd…itp. Leci podswiadomie, korzen lezy jak zawsze we wczesnym dziecinstwie i jest trudny do rozpoznania… I tak bezwiednie kurczowe trzymanie sie drugiego i czekanie na symbioze. Zeby ta zaistniala trzeba zyc druga osoba, oddychac w tym samym rytmie, wsluchiwac sie w jej uczucia i potrzeby, olewajac wlasne. Zycie jednak jest sprawiedliwe i wczesniej czy pozniej wielka mystyfikacja zostaje brutalnie zdemaskowana. Tak mniej wiecej na chwile po tym kiedy juz uznalismy, ze jestesmy Samarytanka, cialem astralnym przepelnionym milosierdziem, nie zdolnym do uczuc negatywnych. A kiedy konstrukt z hukiem PIELDOLNIE i zostajemy sami (PORZUCENI) okazuje sie ze w srodku zyje sobie dobrze odzywiony Bin Laden, Breivik i Charles Manson w jednym, w skorze baranka, dyktujac powiesc, taka 12-to tomowa, o zbrodni doskonalej. Taaaa. To byla swietna zyciowa lekcja i pokazala mi jaka bylam porzucajaca siebie ignorantka i ze karma zdeptanej roslinki wraca ze zdwojona moca, tym bardziej jak sie innym, szczegolnie pingwinowi, ktory mial byc orlem pozwalano na pogo we wlasnym tajemnym ogrodku.
miriam napisał
tak niestety masz rację. to jest smutna konsekwencja dzieciństwa, w którym musieliśmy odciąć się od własnych emocji, żeby zasłużyć na uwagę rodziców. na szczęście jest to do odwrócenia. pozdrawiam i gratuluję samoświadomości!
Matrisha napisał
Ja tez dziekuje droga marda Miriam! A samoswiadomosc wynika z bycia na drodze odwrocenia :-) Czasem potrzebujemy dobrego kopa, zeby uwierzyc ze mamy pupe. I choc teraz juz nie jestem taka fajna i „puszczam baki” w towarzystwie, jesli cos mi nie gra. U mnie juz slowo „NIE” jest bakiem, to jest to prawdziwsze i brzuch mniej od trzymynia gazow boli. Fajnie, ze mozna to pomylic z astralnym odlotem :-D Teraz sie juz pilnuje konfuzja jest lepsza niz konkluzja. Zaklinam jednak los, zeby mnie nie sprawdzal, bo efekty przebudzenia do rzeczywistysci bywaja bardzo bolesne.
Serdecznosci
miriam napisał
Dziękuję Matrisha. Też pozdrawiam i powodzenia! (Choć widzę, że radzisz sobie świetnie i bez tego :))
Ksiu napisał
Chyba znajdowałem się w podobnej sytuacji co Matrisha. A w artykule jest tyle prawdziwych rzeczy napisanych. Np. to z rezygnacją z piwa z kolegami, gdyż trzeba spędzać więcej czasu ze swą miłością, mimo że praktycznie razem mieszkaliśmy… I taka jej niesamodzielność… I odgadywanie jej potrzeb… Po prostu wszystko się zgadza. Byłem tym „dobrym człowiekiem”, bez opisywania szczegółów… Ale w końcu zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak, że nie chodzi o to, żeby ograniczać się nawzajem. I się „wycofałem”. Tzn. stwierdziłem, że czuję się uwiązany, ograniczony i tak się po prostu nie da. Relacje z przyjaciółmi już zaczynały zanikać, ponieważ jej zazdrość ograniczała mi kontakty z innymi ludźmi niż ona. Nie wytrzymałem i zakończyłem swoją udrękę, którą prawie 2 lata wcześniej sam zacząłem. Wtedy nie byłem świadom faktu, że otwieram puszkę Pandory.
Ania napisał
Ja również rozczytalam się w Twoim blogu. Wszystko o czym piszesz jest tak oczywiste, a jakże trudne do zapamiętania na co dzień.
Pozdrawiam
megi napisał
piękne to <3 przewróciło mi świat na tę chwilę do góry nogami … dziękuję
Wojciech napisał
Witajcie,
Po przeczytaniu tego wpisu zacząłem rozmyślać nad pojęciem „wykorzystywania”. Obserwując świat, widzę że każda relacja międzyludzka polega na korzystaniu z drugiej osoby. Żeby tego w 100% uniknąć należałoby rozpocząć żywot samowystarczalnego pustelnika. Korzystamy z tego co pobieramy od nauczycieli, przyjaciół, partnerów czy nawet naszych dzieci, które dla zdecydowanej większości osób są bardzo często dużym krokiem na ścieżce rozwoju. Powstaje pytanie gdzie jest granica między korzystaniem a wykorzystywaniem? Widzę to w następujący sposób – jeżeli różnica przepływów/wymian między dwoma osobami jest bliska zera to jest to korzystanie, natomiast w układzie z dużym odchyleniem od zera obie strony są w trudnej sytuacji. Tak zdefiniował bym wykorzystywanie. Idąc dalej odniosę to do trwania przy kimś kto nas rani i używania go do własnego rozwoju. Można zauważyć że w takiej sytuacji występują silne przepływy w obie strony, od „raniącej” do „wykorzystującej” jak i od „wykorzystującej” do „raniącej”. Być może jest to pewien sposób na wyzerowanie dynamiki takiego układu. Osobiście jestem coraz bardziej przekonany że zasada zachowania energii rozszerza się na emocje, wibracje itp. a formy jakimi się wyraża są czasami niezwykle zaskakujące. Dodatkowo wydaje mi się że jest wiele możliwych scenariuszy rozwiązania takich układów. Którakolwiek ze stron może się przetransformować. Nie ograniczał bym się do jednego, przekazanego we wpisie, rozwiązania w którym układ działał by wciąż w identyczny, niezmienny sposób. Być może szanse na takie transformacje są niezwykłe małe jednak mogą być również niezwykle cenne.
Pozdrawiam
W
miriam napisał
granica między „wykorzystaniem” i „korzystaniem” jest w rzeczywistości bardzo jasna. „wykorzystanie” dzieje się wtedy, gdy nie informujemy drugiej strony o prawdziwych powodach, dla których chcemy w relacji być. „korzystanie”, gdy – to robimy i druga strona wyraża na to zgodę.
dlatego relacja między nauczycielem i uczniem jest czysta – obydwie strony wiedzą co się dzieje i przystępują do relacji w 100%-owej zgodzie na to, co się dzieje.
a relacja miedzy osobami w związku, które (1) sobie nawzajem robią afery o „bycie paskudnym egoistą”, gdy w rzeczywistości chodzi o „zajmowanie się mną” albo (2) twierdzą, że się kochają, a są ze sobą ze strachu np. przed samotnością – czysta nie jest. I jest to wykorzystywanie.
pozdrawiam też.
Wojciech napisał
W takiej definicji bardzo ważnym założeniem jest ta właśnie 100% zgoda i świadomość. Oznacza to że właściwe wymiany musiałyby by występować między osobami o równie rozwiniętej świadomości. W przeciwnym przypadku bardzo łatwo o działanie nieświadomie zamaskowane a świadomie wyrażające się zupełnie czymś innym. Bardzo dobrze opisujesz ten mechanizm we wpisie, ukazując co można upchnąć pod postawą poświęcania się dla kogoś. Z własnego życia i obserwacji świata zauważyłem że wszechświat bardzo ładnie zajmuje się pozostałościami z nierównych/niechcianych wymian, zawsze regulując je w często zaskakujące sposoby. Cały proces odbywa się automatycznie i w jakiś sposób ponad nami.
Przykład o którym pisałem poprzednio odnosił się do sytuacji „Ty mnie ranisz, ja wykorzystuję ten fakt do rozwoju”. Z tego co piszesz w odpowiedzi, wnioskuję że pod warunkiem świadomej zgody oby osób na taki układ stanie się on „czysty”. Podobnie wnioskuję że świadomy układ „Jesteśmy ze sobą ze strachu przed samotnością” będzie w twojej opinii „czysty”. To co chciałem przekazać to jedynie zwrócenie uwagi na możliwość i zasadność bytu nietypowych form relacji. Nawet jeśli są strasznie trudne to zwykle są zasadne i balansują się samoczynnie. Partner pokazuje nam sobą to co my mamy w sobie. Innymi słowy, partner jest dla nas najlepszym lustrem. Powstaje pytanie czy warto wykorzystać te lustro czy też nie? Być może mam bardzo instrumentalne podejście ale osobiście nie waham się z takiego lustra korzystać.
Mam wrażenie że ocieramy się o temat „regeneracji roślinki”, który masz zamiar poruszyć w przyszłości. Po części chciałem wyrazić żeby nie wchodzić w postawę powodującą że „płotek” staje się od razu drutem kolczastym pod napięciem oraz żeby nie zwiewać gdzie pieprz rośnie po najmniejszym zadrapaniu naszej „roślinki”. Takimi zachowaniami można również odebrać sobie bardzo wiele.
miriam napisał
Dobrze wnioskujesz. Dokładnie tak myślę :) Myślę wręcz, że gdyby ludzie potrafili sobie coś takiego powiedzieć to paradoksalnie doszłoby do autentycznej bliskości między nimi. Dziękuję za komentarze i pozdrawiam serdecznie!
Martyna napisał
Czy mógłbyś wytłumaczyć o co chodzi z tym, że partner jest naszym lustrem?
pia napisał
I uroniłam łzę… Jestem na etapie strachu przed porzuceniem, spodziewam się go w każdej chwili (dlaczego – to osobna historia). A tu przeczytałam o sobie. Bo gdzieś na tyle już dojrzałam, na tyle zmądrzałam, że wiem, że ja jestem najważniejsza, moje życie, moje uczucia. Jeśli pokocham siebie, jeśli będzie mi dobrze ze sobą, jeśli znajdę swój świat, to wtedy porzucenie nie będzie tragedią, będzie po prostu kolejnym etapem. Teraz mam potwierdzenie, że dobrze myślę.
Z jednej strony – chciałabym zbudować siebie szybciutko, zanim to rozstanie nastąpi, to może aż tak bardzo się nie rozsypię (wiem, co nagle to po diable). Z drugiej – sama świadomość, że mam siebie i mogę być dla siebie jest już wsparciem, kiedy myślę o tym, co przede mną.
A może jeszcze z innej strony – samej porzucić, urwać, zakończyć i potem szukać pomysłu na siebie? Tylko jeszcze nie mam aż tyle sił, żeby zrezygnować z tych namiastek, które póki co jeszcze otrzymuję…
miriam napisał
hej pia. to bardzo smutne, co piszesz. po prostu daj sobie tyle czasu, ile potrzebujesz i oglądaj siebie z ciekawością i chęcią poznania / zrozumienia. daj sobie pozwolenie na bycie bezradną i taką, jaką jesteś tu i teraz. to ważny czas. i tak jak sama piszesz – nie ma co robić tego po łebkach. tu jest tekst, który może trochę pomóc:
http://bezego.com/2015/12/06/jak-sobie-radzic-ze-smutkiem/
trzymam mocno kciuki i pozdrawiam!
Catherine Sophie napisał
Uwielbiam tę Twoją dosadność! Brawo!
Kobieta po 30 napisał
ciekawe wnioski, do rozważenia…pokazują, ze rzeczywiście większość…zależy od nas samych. spora odpowiedzialność
ewelina89 napisał
W samą porę. Te słowa jeszcze mocniej uświadamiają mi moje niewłaściwe zachowanie w stosunku do człowieka, którego kocham. Mimo, że uważam, że nie jest po to by spełniać moje potrzeby, to pewna niedojrzałość, albo jakiś skrzywiony egoizm, każą mi mieć pretensje do niego, kiedy spędza wolny czas z kimś innym niż ja. Widujemy się tylko w weekendy, bo jego praca pozwala wyłącznie na to, raz jest to późny piątek, sobota, niedziela, innym razem sama niedziela, zamiast doceniać czas który mamy dla siebie, ja chcę więcej. Uznałam, że nie jest to normalne, zaczęło się to w momencie, gdy na rok zamieszkaliśmy w Holandii, by zarobić więcej pieniędzy, on miał tam już swoich znajomych, ja jadąc tam, jako osoba, która nie ma w sobie wielkiej śmiałości i odwagi, poczułam się mała i nic nieznacząca w tym świecie, zdałam się na swojego partnera, z którym mieszkałam. Po powrocie pozostało we mnie poczucie, że mam tylko jego, że tylko z nim się najlepiej czuję. Okropne, chore myślenie, którym robię krzywdę jemu i sobie. Zależy mi na jego szczęściu, żeby nie czuł się ograniczany, a sama go ograniczam, mam wrażenie, że nie potrzebuję niczego innego, tylko jego, czasu spędzanego z nim. Chcę to zmienić, chcę dać mu więcej swobody, ale przede wszystkim uwolnić siebie z tego chorobliwego podejścia, zmienić je w zupełnie zdrową relację, w której ja też będę cieszyć się także chwilami bez niego, żeby te chwile dawały tyle samo radości. Nie umiem jeszcze medytować, nawet nie wiem jak się za to zabrać, ale w obecnej chwili uważam, że spróbowałabym każdej metody, by uleczyć swoją psychikę i ten związek.
panparagraff napisał
Super wpis! Bardzo mi się podoba. Część tych zasad odkryłem sam i kierowanie się nimi dostarcza mi coraz więcej szczęścia. Czuję tę roślinkę w sobie i to jest wspaniałe uczucie! Wiele z tych rzeczy jest jednak dla mnie zupełnie nowe, dlatego na pewno będę wracać do tego postu.
No i chyba muszę przeczytać całego bloga!
Bo pierwszy post przeczytany i od razu taki duchowy skarb!
Pozdrawiam serdecznie!
PS. To jest mój drugi post, który piszę. Pierwszy był znacznie dłuższy, ale zanim go opublikowałem pojawiła się reklama ebooka – i tak, jak najbardziej chciałem go pobrać. Kliknąłem: TAK. Potem pomyślałem że najpierw chyba jednak dokończę pisanie postu, więc kliknąłem „wstecz” w efekcie czego nie mam ani ebooka ani postu, który wyparował. Zzieleniło mnie to trochę. (Ale to nie ważne, dzięki za super bloga!)
Miriam Babula napisał
oj, przepraszam za to. e-booka dostaniesz od razu jak się zapiszesz na powiadomienia mailowe – ale możesz też przeczytać więcej o e-booku w zakładce e0book na górze. dziękuję za tak ciekawe komentarze i również pozdrawiam!
Maciej Białkowski napisał
Wpis super, komentarze również…Ale wyłania się – moim skromnym zdaniem – jeszcze jeden problem i to dość wieloaspektowy..Tym problemem jest właśnie samoświadomość. Nie tylko własna, ale każdego człowieka dokumentnie. Weźmy bowiem sytuację, kiedy na śmierć zakochujemy się w kimś,kogo – całkowicie nieświadomie – uznajemy za spełnienie naszych marzeń i w 100% wydaje się on być zgodny ze wszystkim czego szukaliśmy w życiu. Nie żebym miał coś przeciwko miłości, ale żyję już dość długo, żeby na własnej skórze doświadczyć że wszelkie szalone uczucia to TAKŻE chemia powodująca koszmarną intoksykację i mocno ograniczająca rozeznanie i samoświadomość. Dołóżmy do tego maniakalną regularność w pakowaniu się w związki, w których zostajemy porzuceni..hm myślę że całkiem łatwo zauważyć, że ta chemiczna samotrująca substancja ma swój odpowiednik w podejściu do spotkanej osoby i kreuje nas na bardzo atrakcyjny życiowy wybór. Nie ma się co łudzić, większość z nas połakomi się na tak smaczny kąsek, jak ktoś kto „”bezinteresownie” zadba o nasze potrzeby. Rachunek przychodzi znacznie później i nie będę ściemniał, że nie doświadczyłem sam ile może się stać przez ten okres. Zmierzam wprost do konkluzji -brakuje nam elementarnej znajomości siebie, uczciwości wobec siebie, wyczulenia na to przeżywane emocje ale i wiedzy o mechanice naszego umysłu. I tu drugi aspekt -zostajemy rodzicami, zaszczepiamy tę samą nieświadomość dzieciom, posyłamy je do szkoły jednej i drugiej, ale uczą w niej nauczyciele, którym tej samoświadomości też bardzo brakuje….Efekt – społeczeństwo dorosłych przepełnione cierpieniem i szukające sposobów by od niego uciec…No nie wygląda to różowo….Pozdrawiam Cię Miriam serdecznie, abstrahując od Twego zdania na temat polityki FB (które podzielam) – mogę polecić Twój blogna swoim profilu?
Miriam Babula napisał
Dziękuję za tak bogate komentarze. I tak, jestem zawsze wdzięczna za polecanie bloga. Nawet na FB ;) Zresztą bezego ma na razie na FB swój profil (choć pewnie z okazji najnowszych zmian polityki FB niedługo go zamknę :)) Pozdrawiam ciepło z mroźnej Warszawy <3
hAnka napisał
Dawno nie czytałam tak trafnych spostrzeżeń. Pochłaniam artykuł po artykule i nie mogę się zatrzymać. Chyba spędzę tu całą noc.
Dziękuję i pozdrawiam Autorkę :)
Miriam Babula napisał
Dziękuję i nawzajem! Choć dobry sen to podstawa szczęśliwego życia ;)
Piotr Enhap napisał
Masz rację, oczywiście. Ja mam jakieś cholernie głębokie to poczucie że jestem niewystarczalny. I wkurza mnie ewidentnie, że pojawiają mi się potrzeby przebywania na siłę z ludźmi, i ta nieznośna samotność. No cóż ;) Pozdrawiam
Beata napisał
Wszystko fajnie i pięknie,ale jak trafisz na psychopatę co pierwszy raz w życiu przytrafilo mi się to lekko nie jest. Dostałam taką nauczkę że ledwo się pozbierałam.