Pewnie wszyscy to słyszeliśmy.
Nie raz.
I nie dwa.
„Chcesz zmienić życie na lepsze? Weź odpowiedzialność za siebie. Bez tego będziesz dalej tkwić tam, gdzie tkwić wcale nie chcesz.”
I pewnie większość z nas w to wierzy.
Nic dziwnego.
Gdy bierzemy odpowiedzialność za siebie, przestajemy się zachowywać jak ofiara okoliczności, która nic nie może zmienić i od której nic nie zależy.
Tylko uświadamiamy sobie własne wybory, które wpakowały nas w tarapaty. (Dlaczego bywa to trudne, przeczytasz w 2 pytania, które uczynią cię głęboko wolnym człowiekiem.)
I dokonujemy wyborów innych – takich, które spełniają nasze autentyczne potrzeby..
Czyli bierzemy życie we własne ręce.
Mogłoby się więc wydawać, że w kulturze tak bardzo ceniącej indywidualizm i wolność osobistą, odpowiedzialność za siebie będzie dobrem jak najbardziej pożądanym.
Wystarczy się jednak rozejrzeć wokół, żeby ujrzeć, że odpowiedzialność za siebie jest traktowana raczej jak gorący ziemniak. Niech tylko wpadnie komuś w ręce, w mig ją od siebie odrzuca. Najlepiej w taki sprytny sposób, żeby trafiła w ręce cudze.
Co lepsze, robią to nie tylko łotry i kanalie. Ale również nasi (zazwyczaj całkiem porządni) bliscy. A nawet – o mio dio! – zdarza się to najbardziej światłym istotom, które znamy.
Czyli… nam.
Skąd taka przepaść między tym, co wiemy, a tym, co robimy? I jak ją zasypać, żeby w końcu rzeczywiście wziąć odpowiedzialność za siebie i ruszyć z miejsca?
O jednym z najważniejszych powodów (bo jest ich niestety kilka) – dzisiejszy tekst.
Zacznijmy od tego, że jeśli zdarza się nam odepchnąć odpowiedzialność od siebie, to dzieje się tak tylko i wyłącznie dlatego, że jakaś część nas wierzy, że przyjęcie jej skończy się dla nas źle.
A nie przyjęcie jej – jupi! – da nam bilet do raju.
Dopóki nie uświadomimy sobie, że to nieprawda, nie weźmiemy odpowiedzialności za siebie i będziemy stać w miejscu.
Spójrzmy więc na:
Rozpowszechnioną bujdę, która zniechęca nas do wzięcia odpowiedzialności za siebie
Co czujesz, gdy nagle słyszysz wrzask wściekłej małpy bezogonowej, ale za to obdarzonej zdolnością inteligentnej wypowiedzi: Kto jest za to odpowiedzialny do kroćset fur beczek?!!
Zwłaszcza, gdy odpowiedzialny jesteś ty?
Jeśli czujesz minimalny choć lęk, poczucie winy, wstyd – niechybny znak, że mylisz odpowiedzialność za siebie z… przyzwoleniem na ukaranie cię przez innych.
W rozpowszechnionym mniemaniu, biorąc odpowiedzialność za siebie tracimy pozycję niewinnego. A jak wszyscy wiemy, bycie niewinnym ma tą cudowną korzyść, że choć pióra lecą wszędzie wokół, to niewinnego nikt się o nic nie czepia.
Stając więc przed wyborem: niewinny (a więc bezpieczny) czy odpowiedzialny (a więc zasługujący na karę), kto normalny wybrałby to drugie?
Żyjemy w kulturze, która ma obsesję na punkcie pytań typu: kto tu jest winny? komu należy się kara?
Co gorsza, „winny” stosuje się wymiennie z „odpowiedzialny”, czyli:
Kto jest za to odpowiedzialny? Komu należą się wciry?
Dopóki my sami będziemy zrównywać „odpowiedzialność” z „winą”, dopóki w ogóle będziemy się posługiwać pojęciami typu „wina” i „zasłużona kara” będziemy traktować odpowiedzialność jak gorącego ziemniaka i w życiu nie ruszymy z miejsca.
Tylko będziemy tkwili w sytuacjach, które nas osłabiają, a nawet niszczą.
W rzeczywistości, odpowiedzialność za siebie nie ma nic, ale to nic, wspólnego z przyjęciem zasłużonej kary.
Ba! Wzięcie pełnej odpowiedzialność za siebie jest wręcz tożsame z odmówieniem przyjęcia kary.
Żeby nie było wątpliwości, jak wygląda taka odmowa, weźmy:
Przykład z życia codziennego
Czyli nawaliliśmy i się spóźniliśmy.
Mamy do wyboru, albo grać niewiniątko (czytaj: przerzucać odpowiedzialność na innych ludzi / świat w ogóle):
To autobus, szef, policja, deszcz, nie byliśmy umówieni na konkretną godzinę… itd, itp…
W domyśle: to nie moja decyzja była, nie moja wina.
Po co się tak wijemy jak piskorz?
Po to, żeby uniknąć kary, na którą (wierzymy, że) zasłużyliśmy.
Albo bierzemy odpowiedzialność i mówimy:
Kurczę, sorry, zawaliłem.
Tyle, że wcale nie zwieszamy głowy i nie czekamy pokornie na zasłużoną karę. Bo:
Co dokładnie oznacza tu kara?
Zrób pauzę i dobrze się nad tym zastanów.
Aferę? Wyzwiska? Ciche dni? Jad w neutralnych znaczeniowo słowach? A może nawet trzaśnięcie w twarz?
Zauważ, że tak rozumiana kara ma jeden, jedyny (i w 100% destrukcyjny), cel: popsuć komuś dobre samopoczucie, ewentualnie dobre zdanie na swój temat. No bo WTF? Wydaje mu się, że lepszy jest ode mnie, czy co? Tak w nosie mieć mnie i mój czas. Już ja mu pokażę, kto tu jest lepszy. :/
Abstrahując już od tego, że brzmi to jak wyrachowana zemsta, ważniejsze jest tu co innego:
Za co dokładnie próbujemy kogoś ukarać?
No jak to za co?
Za to, że PRZEZ NIEGO poczuliśmy się niekochani,, nieważni, nieszanowani, zlekceważeni, poniżeni… no ogólnie beznadziejni i gorsi się poczuliśmy przez dupka nooooo…
Czyli za to, że oto tam-ta-ra-tam! Hojne Niebiosa zesłały nam okazję do odkrycia, komu i dlaczego oddaliśmy kontrolę nad tym, jak się czujemy.
Jakby nie patrzeć, jest to okazja, którą głupio zmarnować, bo gdy nasze emocje są pod cudzą kontrolą, nie jesteśmy w stanie podjąć suwerennej decyzji.
Ergo wolność bycia sobą jest poza naszym zasięgiem.
Innymi słowy, próbujemy spóźnialskiego ukarać za pokazanie nam kierunku do dalszej pracy nad sobą.
Rzeczywiście skandal godny najwyższej kary ;)
Dlatego, gdy to my się spóźniamy i druga strona zaczyna robić aferę z inwektywami, sprawdzaniem telefonu i histerią, jak ją bardzo ranimy i życie jej rujnujemy, mamy pełne prawo powiedzieć:
Tak. Zawaliłem. I jest mi przykro, że naraziłem cię na (tu do wyboru). Jeśli mogę to naprawić, to powiedz jak, a zrobię to*. Ale to nie oznacza, że masz prawo się na mnie wyżywać / mam obowiązek znosić twoje fochy, ciche dni, histerie, itp.
(*NB: Odmowa przyjęcia kary nie jest tożsama z odmową wyrównania rzeczywistej szkody.)
A nie:
Tak. Spóźniłem się. Masz rację. Jestem nędznym robakiem. Możesz mnie bić, głodzić, a nawet opluć. Żadna kara nie jest zbyt wielka za to, że się tak źle przeze mnie poczułaś.
Czujesz różnicę?
Dopóki myślimy w kategoriach winy i kary, nie jesteśmy w stanie wziąć odpowiedzialności za siebie.
Tylko tkwimy w roli ofiary (tak. to wszystko moja wina! masz prawo zrobić ze mną, co zechcesz) albo kata (to wszystko przez ciebie! mam teraz prawo cię skopać i opluć.) czyli takich, które nas niszczą.
Gdy jesteśmy odpowiedzialni za siebie, nie tylko wyrzucamy z osobistego słownika: „to wszystko przez ciebie!”. Ale również nie dajemy się wciągnąć w cudze manipulacje, które od tych samych słów się zaczynają.
W efekcie… ruszamy z miejsca. Czyli wychodzimy z toksycznych relacji, zarówno prywatnych jak i zawodowych.
Jak dokładnie odpowiedzialność za siebie pomaga nam ruszyć z miejsca?
Spójrzmy:
Gdy nie bierzemy odpowiedzialności za siebie, mamy 2 opcje.
Opcja nr 1: Przerzucamy na innych odpowiedzialność za to, jak się czujemy / reagujemy, czyli obwiniamy innych i staramy się ich ukarać: co za cham i kanalia! jak on mógł odejść po tylu latach moich wyrzeczeń i poświęceń? już ja mu pokażę. puszczę go w skarpetkach, albo przynajmniej porysuję jego ukochaną be-emkę.
Opcja nr 2: Bierzemy na siebie odpowiedzialność za to, jak się czują i reagują inni, czyli bierzemy na siebie winę i przyjmujemy zasłużoną kare. no tak. zostawił mnie. miał 100%-ową rację. nie byłam w stanie go uszczęśliwić. w pełni zasłużyłam na jego odejście, wyzwiska, a nawet kilka siniaków. taka głupia byłam. tyle rzeczy źle zrobiłam. jestem beznadziejna. do bani.
W opcji 1 utykamy w roli kata, w opcji 2 – ofiary. Obydwie zmuszają nas do powtarzania jakże bolesnych schematów.
Bo skoro to wszystko jego wina była, to znaczy, że ja nie muszę analizować mojej roli w tym, co się wydarzyło. Ani tym bardziej nic w sobie zmieniać. Niech zmieniają się winni, tfu! Nie ja – anioł jaśminem pachnący. Nic dziwnego, że w końcu ląduję w identycznym związku z kolejnym chamem i kanalią.
A jeśli to wszystko moja wina była, to i tak nie zasługuję na związek lepszy. Więc albo się wpakuję w identyczny, w którym będę cierpliwie znosić jakże zasłużone kary i poniżenia. Albo sama będę się karać i poniżać już do końca życia.
Dopiero, gdy przestaniemy myśleć w kategoriach winy i kary, jesteśmy w stanie wziąć odpowiedzialność za siebie i wyjść z toksycznej roli / sytuacji.
Bo dopiero wtedy możemy zacząć myśleć w kategoriach uczenia się: oho! co tu się wydarzyło? jaki był tu mój udział? dlaczego mu uwierzyłam? na co się złapałam? dlaczego nie umiałam powiedzieć nie? dlaczego bardziej się sugerowałam jego/jej opiniami, a nie swoimi? dlaczego jego/jej szczęście było dla mnie ważniejsze niż moje?
Wzięcie odpowiedzialności za siebie oznacza odnalezienie w sobie schematów emocjonalno – zachowawczych (czytaj: chceń ego), które pakują nas w toksyczne sytuacje.
Ale nie tylko.
Wzięcie odpowiedzialności za siebie oznacza również w-y-b-a-c-z-e-n-i-e sobie tego, że takie właśnie toksyczne schematy nami kierowały. Bez tego wybaczenia zsuniemy się zaraz w przepaść winy i zasłużonej kary. I utkniemy w roli ofiary na zawsze.
Tylko tak rozumiana odpowiedzialność za siebie pomaga nam wygoić ból straty i zdrady oraz chroni przed podobnymi sytuacjami w przyszłości.
* * *
Gdy myślimy o braniu odpowiedzialności za siebie, myślimy zazwyczaj o tym, żeby nie przerzucać jej na innych.
Jednak odpowiedzialność za siebie ma drugą, równie ważną, lecz mniej znaną, twarz: czyli NIE branie odpowiedzialności za to, jak się inni czują z naszymi wyborami.
I dla niektórych może to zabrzmieć to lodowato.
Na szczęście, ten lód to jedynie efekt innej iluzji – o której przeczytasz więcej w Jak dbać o siebie bez poczucia winy i nie zmienić się w psychopatę? albo w Po czym poznać, że jesteś (lub za chwilę będziesz) w toksycznym związku?
* * *
Trudno o bardziej osłabiające poczucie, niż to, że nic od nas nie zależy. Niestety, lądujemy w nim natychmiast, gdy próbujemy wyjść na niewiniątko. Warto więc być czujnym i wyłapywać momenty, gdy w naszych głowach pojawiają się myśli typu: no co za świnia! wszystko jego wina! a ja taka biedna i niewinna…
Jeśli im ulegniemy, natychmiast zamienimy się w bezradne ofiary. Jedynym sposobem na ich odparcie jest odnalezienie własnej roli w całym zajściu.
Czyli wzięcie odpowiedzialności za siebie.
Kłopot jednak w tym, że w powszechnym rozumieniu wzięcie odpowiedzialności za siebie oznacza utratę pozycji niewinnego. A kto przy zdrowych zmysłach by się pchał tam, gdzie się dostaje wciry?
Na szczęście, to bzdura.
W rzeczywistości, wcale nie stoimy przed wyborem: odpowiedzialność czy niewinność.
Tylko przed wyborem: odpowiedzialność czy trwanie w destrukcyjnym schemacie kata / ofiary.
Znasz wybór prostszy?
Marcin Pastudzki napisał
Może dobrze byłoby zaznaczyć, że w tekście jest mowa wyłącznie o tym, co się dzieje w naszych głowach, a sprawa ma też inny aspekt. W oczach Wszechświata każdy jest odpowiedzialny za siebie, czy tego chce czy nie. Jeśli zawalimy, to nam Wszechświat zwali się na głowę (albo i nie ;)), niezależnie od tego, co na ten temat sądzimy lub kogo obwiniamy. Możemy próbować zrzucić winę na kogoś innego i domagać się od niego rekompensaty (i czasem nawet nam się może udać), ale cierpienie już się wydarzyło tak czy owak. Ważne, wydaje mi się, by nie traktować tego w kategoriach kary, ale nauki na przyszłość i wyciągać wnioski. No a kiedy szuka się winy wszędzie dookoła tylko nie w sobie, to o żadnym wyciąganiu wniosków oczywiście nie może być mowy.
Mateusz napisał
Czyli można powiedzieć, że boimy się wziąć odpowiedzialność, bo bierzemy jej zbyt dużo. A to oznacza, że aby wziąć odpowiedzialność trzeba przestać brać jej zbyt dużo.
Julita napisał
Ważny, mądry tekst, niby to wiem, a jednak…właśnie wybaczyć sobie nie umiem decyzji o odejściu z małżeństwa. Wiem że zrobiłam słusznie, a jednocześnie utrudniam sobie teraźniejszość, bo wiem jak cierpi osoba, od której odeszłam. Błędne koło, z którego nie mogę się wyplatac. Szukam słów, które powie ktoś mądry, kogo usłyszę i zrozumiem i się uwolnię do dalszego życia. Póki co, łapię się na tym, że w pewne dni, tygodnie żyję wyrzutami sumienia.
MonaLu napisał
Julita, odwróć sobie sytuację i zastanów się, czy chciałabyś żyć z kimś, kto zostaje tylko ze strachu, że Cię zrani… A to, że opuszczony mąż cierpi (cierpi naprawdę, czy tylko ponieważ Ty odeszłaś pierwsza? ;) ), jest tylko dowodem, że on tej odpowiedzialności za swoje uczucia nie bierze!
Julita napisał
MonaLu dziękuję za to co napisałaś. Myślę o tym. Serdeczności :)
Patrycja B napisał
Musze go kilka razy przeczytac i przemyslec, bo tu sa rzeczy o ktorych nigdy nie myslalam w ten sposob. :) tekst swietny !
magdalaena napisał
Przyszłam tu za linkiem z fejsboka, bo hasła o „braniu odpowiedzialności za siebie od dawna mnie wkurzają”. Bo zazwyczaj nie słyszę ich w odniesieniu do spóźnienia itp. tylko do zdrowia, pochodzenia społecznego czy dochodów czyli kwestii, które w dużej części nie są zależne od woli delikwenta. I „motywowanie” takiej osoby to zazwyczaj utraliberalna próba przerzucenia na nią odpowiedzialności za sprawy, którymi powinno zająć się państwo .
Dorota napisał
O jacie niech to! Dziękuję , choc jeszcze nie doczytalam do konca
Andrzej napisał
Z doświadczenia wiem, że zgubne i absolutnie destrukcyjne jest branie odpowiedzialności za to co czują inni w związku z naszymi wyborami. Świetnie, że o tym piszesz.
Julita napisał
To prawda, a jednak czasami tak bardzo trudno sobie odpuścić poczucie winy wobec drugiej osoby. Pracuję nad tym.
Piotr napisał
No dobra, skoro tak, to …. jedziemy z tym koksem: :D
Garść moich przemyśleń-refleksji po przeczytaniu tego tekstu! (a swoją drogą, świetny tekst, świat i Wojownicy-na-drodze-do-Świadomości, dziękują Ci, Miriam! ).
Przez całe dotychczasowe życie miałem słabe granice i pozwalałem innym decydować o tym, co mam robić. Od kiedy zaczął się powolny i nieśmiały proces zmiany, uwielbiam stawiać granice ludziom / w relacjach. Pasjami lubię brać odpowiedzialność za siebie, swoje wybory, decyzje, słowa, działania i nie utożsamiać ich z ponoszeniem winy/kary.
Bo ODPOWIEDZIALNOŚĆ NIE OZNACZA PONOSZENIA WINY, KARY
Odpowiedzialność za coś nie oznacza ponoszenia winy/kary. W pierwszym rzędzie oznacza dojrzałe zajmowanie się / opiekowanie się czymś.
ODPOWIEDZIALNOŚĆ = ACCOUNTABILITY = MOŻNA NA KIMŚ POLEGAĆ
Uwielbiam również nie branie do siebie oceniania mnie przez innych (szczególnie negatywnych ocen; z pozytywnymi mam większą trudność ?)))
Frajdę sprawia mi również nie branie na siebie odpowiedzialności za czyjeś emocje i uczucia – szczególnie jeśli są one efektem wcześniejszego postawienia przeze mnie komuś granic ?
Julita napisał
Piotr, jak prosto i klarownie sprawę ująłeś. Uczę się odwagi do zmiany, w procesie której jestem. Czasami jest trudno. Ale chcę się uczyć dalej. Pozdrawiam serdecznie