Pewnie nikt z nas nie chce żyć pod cudze dyktando.
Niestety, to wymaga mówienia „nie”.
Nie raz od wielkiego święta i komuś, komu… bądźmy szczerzy… nie do końca życzymy dobrze, czy kogo nie zobaczymy nigdy więcej. Bo to byśmy lepiej lub gorzej, ale jednak jakoś ogarnęli.
Tylko niemal codziennie. I do tego żonie, rodzicom i przyjaciołom. Jak im niby odmówić? Jak niby odmówić komuś, kogo kochasz i szanujesz?
O tym właśnie jest dzisiejszy tekst.
Zacznijmy od razu od sedna problemu, czyli tak:
A co ma piernik do wiatraka?
Skąd w ogóle pomysł, że skoro kochasz i szanujesz, to absolutnie, broń boże i w ogóle nu nu nu nie możesz powiedzieć „nie”?
Jedyną pływającą w nas odpowiedzią jest: no przecież stąd, że jak kocham i szanuję, to robię to, co chce kochana / szanowana przeze mnie osoba.
Innymi słowy: jak nie robię tego, co ktoś chce, to… nie kocham go i nie szanuję. Czyż nie? Dlatego przecież łatwiej jest nam odmówić osobom, których mamy w głębokim lekceważeniu i wcale a wcale się tego faktu nie wstydzimy.
Tyle, że oznacza to, że utożsamiliśmy miłość i szacunek z tym, co czuje niewolnik do swojego pana.
A to oznacza, że w słowach, po których byśmy się tego najmniej spodziewali, czai się:
Niewidzialna przemoc
Dopóki jej nie zobaczymy jak na dłoni, nie postawimy granic bliskim nam osobom. Spróbujmy więc ją trochę wyostrzyć:
Idziesz sobie ulicą. Podbiega do ciebie rosły nastolatek i żąda twojego portfela. Zaczyna się z tobą szarpać.
Załóżmy, że jesteś europejskim mistrzem kick-boxingu (i wierzysz, że uleganie przemocy nie rozwiązuje problemów napastnika, tylko je pogłębia). Co robisz? Dajesz portfel, czy jednak odmawiasz? Większość z nas postawiłaby w takiej sytuacji jasną granicę. I to bez milisekundy zastanowienia.
Wieczorem wracasz do domu. A tam siedzi narzeczona ze łzami w oczach. Jeszcze nie usiadłeś obok niej, a już słyszysz: Dlaczego ty mnie nigdy nie zabierasz na kolację? Dlaczego ty nigdy nie pomyślisz o tym, czego ja chcę? Chlip chlip.
Załóżmy, że jesteś odpowiedzialnym facetem, a więc i porządnym narzeczonym. Co robisz? Prawdopodobnie – choć jesteś wykończony po 12 godzinach pracy (no bo przecież atak chuligana po tobie spłynął) i jedyne, o czym marzysz, to zimne piwo przy dobrej sensacji – idziecie do eleganckiej restauracji. Po kolacji wyciągasz portfel i płacisz.
Znajdź zasadniczą różnicę w dwóch powyższych obrazkach.
Punktowana odpowiedź brzmi tak: W przykładzie pierwszym, widzimy przemoc jak na dłoni. A w drugim – nie.
Problemem nigdy nie jest to, że nie umiemy postawić granic.
Problemem jest zawsze to, że:
Nie widzimy przemocy
Ba! Nie tylko nie widzimy, tylko jeszcze czujemy się winni, że nie ulegamy tej przemocy natychmiast. Fuck, tylko nie to. Nie chcę iść teraz do knajpy, no. Tylko – jeszcze większy fuck! – niby dlaczego nie chce mi się zabrać chlipiącej narzeczonej na kolację? Ja pitolę. Jakimś skrajnym egoistą muszę być. Rety. Oby się nie zorientowała. Bo kto by chciał być z takim powalonym sknerą? Więc robimy dobrą minę do złej gry i robimy to, co chce druga strona.
Jeśli pojawił się w tobie właśnie opór, że O w mordę! Porównywanie płaczu narzeczonej do napadu chuligana to już lekka przesada! A może nawet ogromna! to na razie cię z tym oporem zostawię.
A w międzyczasie, sprawdźmy, skąd mamy takie bielmo na oku i nie widzimy przemocy u osób nam bliskich.
Powody są dwa. Tu zajmiemy się jednym z nich, czyli:
Bo tak zostaliśmy wychowani wytresowani
Zanim do tego przejdziemy: tresura to słowo, które ma w sobie gigantyczny ładunek emocjonalny, gdy używamy go do opisu relacji między ludźmi. Bo przecież tresowanie innych to odbieranie im człowieczeństwa i poniżanie ich.
Niestety, pomimo braku oficjalnego społecznego przyzwolenia, tresura jest w naszym społeczeństwie wszechobecna. Ba! Sami ją stosujemy. Również wobec osób, które kochamy. Zresztą, jak się dobrze zastanowić, zwłaszcza wobec nich.
A wracając do tresury / wychowania, spójrzmy na kluczową (i uproszczoną na potrzeby tego tekstu) różnicę między nimi:
Tresura = posługiwanie się karami i nagrodami w taki sposób, aby wpoić Tresowanej Istocie automatyczne i natychmiastowe zachowania, które pasują Tresującemu.
Wychowywanie = dawanie Wychowywanej Istocie przestrzeni do naturalnego rozwoju, wspieranie jej w odkrywaniu własnych potrzeb i podejmowaniu własnych decyzji zgodnych z jej bieżącymi potrzebami oraz wyposażanie w niezbędną do tego wiedzę i zrozumienie.
To, co tu się rzuca natychmiast w oczy to to, że w tresurze celem jest osiągnięcie potrzeb Tresera, a jego narzędziem są nagrody i kary. W wychowywaniu – potrzeby Wychowawcy, nagrody i kary nawet nie pojawiają się na horyzoncie.
Gdy więc przeszliśmy tresurę, mamy wryte w głowy, że (1) cudze potrzeby są ważniejsze od naszych i (2) inni mają prawo oceniać nasze zachowania i wymierzać nam kary, gdy nasze postępowanie im nie na rękę. Ba. Będziemy wręcz czuć niepokój, jeśli wykonamy ruch, o którym wiemy, że nie przypadnie do gustu drugiej osobie, a batów nie zbierzemy. Bo jak wie każde tresowane dziecko czekanie na karę oraz zastanawianie się jaką formę przyjmie i w jakim momencie spadnie jest męczarnią samą w sobie.
A mówiąc wprost: w stopniu, w którym nie umiemy postawić granic, nie byliśmy wychowywani, tylko tresowani.
Jeśli właśnie oblał cię zimny pot, że to jakiś horror, to obawiam się, że to tylko pół horroru.
Bo tresowały nas osoby, które… kochaliśmy i szanowaliśmy.
Nic dziwnego, że nasze ufne dziecięce umysły skleiły te dwa fakty i wyciągnęły wniosek:
Osoba, którą kocham i szanuję, ma prawo mnie tresować!
Czyli oceniać, które zachowanie jest „dobre” i je nagrodzić.
A które zachowanie jest „złe” i je ukarać.
Ba! Jeśli nie mamy jasności, za co kochana osoba nas nagrodzi, a za co ukarze, czujemy się wręcz zagubieni. Niby czym się wtedy kierować? Tresura skutecznie ucina nam kontakt z naszymi potrzebami. Taki jest jej cel przecież.
I tu muszę się przyznać, że powyżej skłamałam. Prawdziwy horror dopiero przed nami. Bo za co byliśmy karani i nagradzani w dzieciństwie? Każdy z nas ma swoje wspomnienia i swoje przykłady. Jednak wszystkie one sprowadzają się do jednego:
Byliśmy karani za to, że mieliśmy potrzeby i perspektywy inne niż kochane przez nas osoby. Czyli za bezczelność bycia odrębną istotą.
I nagradzani za to, że mieliśmy potrzeby i perspektywy takie same, jak kochane przez nas osoby. Czyli za grzeczne bycie „ich przedłużeniem”.
(Gdzie bezczelność i grzeczność istniały jedynie w oczach naszych Opiekunów.)
Jeśli czujesz, że nie, ty w życiu nie byłeś ukarany przez rodziców, warto pamiętać, że fundamentalną potrzebą dziecka jest poczucie, że jestem widziana, kochana i wyjątkowa dla moich rodziców. Samo nie zauważenie potrzeb i emocji dziecka, czy traktowanie go jak powietrze – jest wystarczająco dotkliwą karą.
Jeśli z kolei jest zupełnie odwrotnie i czujesz, że w życiu cię rodzice za nic nie nagrodzili – brak kary cielesnej, czy obelg, ośmieszania i zawstydzania, jest wystarczającą nagrodą w domu, gdzie terror jest na porządku dziennym.
Co to jednak znaczy być odrębną istotą?
Jest oczywiście poziom, na którym wszyscy jesteśmy jednością. Ale jest też poziom, na którym każdy z nas jest oddzielnym organizmem i ma swoje własne cykle, uczucia, potrzeby. Wypieranie tego faktu prowadzi do bolesnego galimatiasu wewnętrznego i ogromnych problemów życiowych. Ale o tym już pisałam w O spokoju płynącym z zaufania i o piekle, gdy mylimy je z naiwnością.
Więc tu prujemy do sedna problemu:
Nikt z nas nie musi „stawiać” granic. Bo one po prostu istnieją.
W dzieciństwie, więc, byliśmy nagradzani za udawanie, że ich nie ma.
I dotkliwie karani za to, że śmieliśmy zachować się zgodnie z prawdą, że… owszem są i właśnie się zapędziłaś na mój teren, mamo, więc wyjdź.
W efekcie zaczynamy wierzyć, że nasze odczucia i potrzeby są z dupy i udawać to, co chce kochana przez nas osoba tak sprawnie, że po kilku latach tresury kompletnie tracimy kontakt ze sobą. Tak właśnie wygląda proces powstawania naszych eg = fałszywych tożsamości, próbujących spełnić fałszywe potrzeby, które nam jednak wydają się prawdziwe (dosłownie) do bólu.
Mimo to w naszych najgłębszych czeluściach czai się świadomość, że… o zgrozo…! jesteśmy odrębni od najbliższych nam osób. I przepełnia nas ona takim wstydem i trwogą, że uciekamy od niej w głośne towarzystwo, serfowanie po necie, pracę, romanse, alkohol, objadanie się itd, itp.
To dlatego czujemy, że musimy się cały czas pilnować i jak ktoś zobaczy, jacy jesteśmy naprawdę, czmychnie tam, gdzie banany rosną. Wierzymy, że bycie odrębnym człowiekiem to przewinienie, za które należy się dotkliwa kara, łącznie z tą najwyższą – odrzuceniem. Wychodzimy więc z siebie, żeby nikt absolutnie, broń boże i w ogóle nu nu nu nie poczuł, że jesteśmy od niego odrębni.
A to oznacza, że nie mówimy „nie”.
Wróćmy więc do chlipiącej narzeczonej
Oczywiście, jest kilka różnic między chlipiącą narzeczoną i chuliganem. Na przykład takie:
Chuligan chce jedynie twój portfel. Narzeczona – portfel, czas i energię życiową.
Chuligan stawia sprawę jasno. Tak, doskonale wiem, że nie masz obowiązku cokolwiek mi dawać. Dlatego właśnie używam przemocy. Więc dawaj, albo masz w pysk. I to dzięki temu jasnemu komunikatowi właśnie, włącza się nam odruch obrony.
A narzeczona stawia sprawę tak mgliście, jak tylko się da. Dlatego instynkt obrony nam się nie włącza. Przetłumaczmy więc jej chlipanie na to, co naprawdę nam mówi: Chcę, żebyś mnie zabrał na kolację. W dupie mam, że ty nie masz na to ochoty. A jak się nie podporządkujesz, to nawet na sekundę nie pozwolę ci zapomnieć o tym, jakim beznadziejnym sknerą jesteś.
(OK. Żartuję tu sobie. Ale w słowach miłość i szacunek kryje się zazwyczaj tyle niewidzialnej na pierwszy rzut oka przemocy, że warto ją przerysować, żeby lepiej ją dostrzec.)
Jeśli nadal nie jesteś przekonany, że narzeczona używa najzwyklejszej na świecie przemocy psychicznej, to pomyśl, dlaczego chlipie i robi wyrzuty, zamiast powiedzieć wprost: Słuchaj, tak się źle dziś czuję sama ze sobą… Aż płakać mi się chce… Może byśmy poszli na kolację gdzieś…? Masz na to ochotę…?
Dlatego, że jak gra na twoim poczuciu winy to trudniej jest ci odmówić.
I ona o tym doskonale wie (choć zazwyczaj nie na poziomie świadomego wyrachowania, a jedynie na poziomie nieświadomym – wyniesionym z powyżej opisanej tresury właśnie.)
Jak wyjść z tego horroru?
Ścieżek jest wiele i najlepiej poznać je wszystkie.
Możemy zacząć trawić, jak my się czujemy z własną odrębnością? Bo dopóki nie poczujemy się z nią dobrze, poczucie winy nie pozwoli nam „postawić” granicy.
Możemy zacząć obserwować, jak się czujemy z odrębnością naszych bliskich? Jakie ich zachowania i emocje karzemy (dąsami, aferą, cichymi dniami), bo nam nie pasują? Bo dopiero, gdy zobaczymy własną przemoc, będziemy umieli rozpoznać przemoc cudzą.
Możemy też zacząć sobie uświadamiać, że przemoc psychiczna to nic innego niż (świadoma lub nie) próba przekonania drugiej osoby, że jej potrzeby są mniej ważne niż potrzeby napastnika. „Stawianie” granic zaś to nic innego niż komunikowanie, że nie, twoje potrzeby nie są ważniejsze od moich. A nie dowód, że mamy drugą osobę gdzieś.
Jeśli więc w którymkolwiek momencie zaniepokoiłeś się, że jak zobaczysz przemoc narzeczonej, to pójdziesz i jej wyłożysz jaką przemoc ci robi, jędza! Normalnie taką samą jak uliczny chuligan, psia mać! i wybuchnie karczemna awantura, to spokojnie.
Nic takiego nie zrobisz. Bo gdy już zobaczymy, skąd się wzięła nasza przemoc, zobaczymy, że przemoc naszych bliskich wzięła się dokładnie stąd samo, co i nasza.
Zobaczymy, że przeszli taką samą tresurę jak my i kolejne kary w postaci inwektyw i oskarżeń, im nie pomogą. Tak samo, jak nie pomogą nam.
To, co pomoże to tak szczera rozmowa, na jaką nas stać. O tym, jak nie chcemy używać przemocy, ani jej przyjmować. O tym, że jest to dla nas trudne i wiemy, że jest to trudne też dla drugiej strony. Wreszcie o tym, że wszyscy przeszliśmy okrutną tresurę i jakie mamy pomysły, żeby sobie z tym poradzić w tej właśnie relacji.
Bo – żeby było fair – Kosmos dopilnował, że proces gojenia ran, które wynieśliśmy z tresury trwa dłużej niż mgnienie oka. Więc nasza przewaga nad chwilowo nieświadomą narzeczoną jest niewielka i do wyrównania.
* * *
NB1: Zanim zrobimy karczemną awanturę rodzicom o to, że nas tresowali, a nie wychowywali, warto sobie przypomnieć, że w naszej kulturze przemoc jest tak wszechobecna, że aż naprawdę niewidzialna. I mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że ją właśnie zastosował. (Bo hej! karczemna awantura to nic innego niż kolejny akt przemocy, czyli kara za to, że rodzice są inni niż my chcemy.) Warto więc zacząć wyrabiać sobie do nich dokładnie taki sam stosunek, jak do narzeczonej z powyższego przykładu.
NB2: Wrzaski typu: nie zrobię tego, co chcesz! odpierdol się głupi przemocowcu! nie oznaczają, że umiemy postawić granicę, tylko, że… nie umiemy postawić granicy. Stawianie granicy nie jest bowiem tożsame z wypowiedzeniem wojny, którą musimy wygrać. I można ją postawić z szacunkiem i miłością, np: Przykro mi, nie jestem w stanie ci pomóc. Powodem jest…
Jeśli temat cię wciągnął, zajrzyj do:
1 bujda, która nie pozwala ci wziąć odpowiedzialności za siebie (bujda polega na tym, że odpowiedzialny = winny = zasługujący na karę ;))
Jak dbać o siebie bez poczucia winy i nie zmienić się w psychopatę?
Czego musisz nauczyć się od narcyza i psychopaty – medytacja empaty
Jedna myśl, która gwarantuje, że będziesz porzucona/porzucony
4 cechy, po których w mig rozpoznasz, czy twój partner jest toksyczny
* * *
Nie stawiamy granic nie dlatego, że nie potrafimy.
Tylko dlatego, że nie widzimy przemocy. Czyli wierzymy, że cudze potrzeby są ważniejsze od naszych i zaczynają nami targać wątpliwości: a może on ma prawo tego się ode mnie domagać…? a może to ja jestem egoistą, nie dając jej tego, co ona chce…? a może czegoś nie widzę, co powinnam widzieć…? cholera, najwyraźniej zasługuję na jej złość…?
Gdy mamy jasność, że nasza odrębność jest naturalnym faktem, a nie bezczelnością, za którą należy nam się kara, w mig rozpoznamy każdą próbę przekroczenia naszych granic.
I instynkt obrony włączy się nam natychmiast.
Warto jednak pamiętać, że powiedzenie „nie” osobom, które kochamy i szanujemy, w kulturze, w której odmowa jest traktowana jak odrzucenie ociera się o sport ekstremalny. Dlatego zanim zaczniemy eksperymentować z komunikowaniem własnej odrębności, warto z bliskimi o tym porozmawiać. I wyjaśnić naszą perspektywę.
Większość z nich wejdzie w tą rozmowę z ulgą. Bo oni też przeszli przez piekło tresury i też boją się, że gdy ich skandalicznie bezczelna odrębność wyjdzie na jaw, zbiorą zasłużone cięgi.
Warto też dać sobie i im czas i prawo do popełniania błędów. Wychodzenie z nawyków wpajanych nam przez całe życie przez niemal wszystkich wokół nie trwa tydzień. Ani nawet miesiąc.
Jednak z każdym dniem będziemy bliżej prawdy, że nie możemy postawić granic. Bo one już istnieją, same z siebie.
Jedyne, co możemy, to przestać udawać, że nie istnieją.
Czujesz ulgę, która się w tym kryje?
MR napisał
Tekst petarda! Pozdrawiam!
Julita Łukaszuk napisał
To co Pani opisuje, to nie przemoc w związku, ale manipulacja.
Przemoc jest wówczas, gdy mamy do czynienia z nierównowagą stron ( np. partner wydziela pieniadze i kobieta nie ma szansy wyjść gdziekolwiek z domu inaczej niż z partnerem ).
Warto rozumieć tę różnicę, ponieważ potem pojawiają się komentarze typu : to absurdalne, już nic nie można zrobić, bo zaraz uważane to jest za przemoc.
Miriam Babula napisał
Najwyraźniej mamy inne perspektywy. Dla mnie każde zachowanie, które komunikuje „rób to co ja chcę, a nie to, co ty chcesz” jest zwykłą przemocą psychiczną, bo jej celem jest podporządkowanie sobie drugiej osoby. Manipulacja jest więc formą przemocy psychicznej. To, czy jest skuteczna (bo napastnik ma argumenty finansowe w zanadrzu), czy nie, nie zmienia tego faktu. Tak samo jak przemoc chuligana jest nadal przemocą, nawet jeśli rzeczywiście trafi na mistrza kickboxingu i jego atak okaże się nieskuteczny.
Agnieszka napisał
To, co piszesz, zawsze w punkt! Dziękuję za kolejną porcję do przemyślenia:)
P napisał
Mocny wpis!
Ada napisał
Dziękuję bardzo za wpis, nie dość, że trafny i pomocny. Tresura w moim przypadku przyniosła „cudowne” efekty, sama siebie nazwałam „patologicznie grzecznym dzieckiem”:) Każdorazowa próba postawienia granic, podejmowałam takie w życiu dorosłym oczywiście, przynosiła wielkie poczucie winy i wewnętrzny konflikt. Izolacja od kogo się da, bliscy są naprawdę trudniejsi niż obcy, a nawet agresja. Praca trwa. Dziękuję!
Miriam Babula napisał
Dziękuję Ada za podzielenie się. Patologicznie grzeczne dziecko świetnie oddaje to, o czym piszesz. Jeśli pozwolisz, dodam do swojego słownika. Pozdrawiam mocno!
pb napisał
przypomina mi sie tez stwierdzenie mojego ojca ,, nie uszczesliwiaj mnie na sile,, jak to czytam
nocny grajek napisał
Trafia do mnie jak zwykle Twój tekst. Małe przerysowanie zauważyłem jeszcze w zdaniu o wychowaniu – moim zdaniem fajnie jest, gdy w procesie wychowania biorą udział potrzeby zarówno wychowywanej, jak i wychowującej istoty. Bo w końcu nie chcemy wychować kogoś, kto potrzeb innych nie bierze pod uwagę w ogóle, a znam paru narcyzów, na których w dzieciństwie właśnie radykalnie chuchano, chroniąc ich przed jakimikolwiek negatywnymi konsekwencjami własnych poczynań i skacząc wokół nich bezkompromisowo. Zatem ja opowiadam się za równowagą – to trudniejsze zadanie, ale dobrze, gdy dziecko uczy się, że w relacjach ważne są wszystkie potrzeby – i jego, i innych.
Miriam Babula napisał
Dziękuję za ciekawy komentarz :) Tak, branie pod uwagę cudzych emocji jest ważne i warto, żeby dziecko to „umiało” (w cudzysłowie, bo nie jest to umiejętność, vide (1) poniżej).
Tylko (1) nie rodzimy się małymi psychopatami, którym empatię trzeba zaszczepić z zewnątrz :) wszelkie braki w empatii to wynik złamania tresurą (albo uszkodzeń neurologicznych)
(2) tu akurat nie pisałam CZEGO uczyć, a JAK uczyć, czyli odróżniałabym metodę uczenia dziecka od tego, czego chcemy nauczyć. Biorąc pod uwagę, że empatii nie da się nikogo nauczyć (ale na szczęście nie trzeba – vide powyżej), jedyne czego możemy się starać nauczyć dziecko to jak funkcjonować / komunikować się w zdrowej relacji. I to akurat spokojnie możemy ogarnąć wychowywaniem, czyli skupiając się na JEGO potrzebie (nawiązywania autentycznej relacji z nami), a nie na NASZEJ potrzebie (żeby to umiało).
I (3) relacja Rodzic – Dziecko nie opiera się tylko na wychowywaniu. Jest tu też miejsce na negocjacje jak równy z równym i tu spokojnie potrzeby Rodzica mogą się pojawić :)
Anna napisał
Uczmy się ufać naszym dzieciom, bo one czują i wiedzą, jak chcą się rozwijać, dokąd pójść, a jaki obszar zupełnie ich nie interesuje. Nie dopatrujmy się podobieństwa do nas, to są odrębne istoty i mają wolną wolę w doświadczaniu. A my rodzice łamiemy ich wolę, bo „wiemy lepiej” – to nieprawda. Nauczmy się więcej patrzeć sercem, a mniej rozumem i zaufajmy drugiej osobie, pozostawiając jej przestrzeń i wolność. Lubię u Ciebie czytać Miriam, bo piszesz tak delikatnie i z szacunkiem. Dziękuję
B napisał
Jako rodzic, ktory bardzo nie chce tresowac dziecka, jednocześnie osoba, ktora nie widziała siebie jako osoby, miałam/ mam duzą trudność w wychowywaniu dziecka, teraz juz nastolatka. Bycie rodzicem to duze poczucie winy.
Miriam Babula napisał
Hej B, poczucie winy to wynik nierealnych oczekiwań wobec siebie. Nie jestem w stanie rozwinąć w komentarzu, ale na szczęście, wiem, że dobrze to wiesz ;) Bo rozpoznaję twój adres mailowy i przy okazji bardzo mocno pozdrawiam :*