Pytanie, które natychmiast zmienia nas w kłębek zawstydzonej nieadekwatności.
Bo odpowiedź może być tylko jedna: skoro byle idiota jest wirtuozem w dziedzinie, w której ja się poruszam jak dziecię we mgle, to najwyraźniej coś jest ze mną nie tak.
A fakty są bezlitosne: każdy z nas zna kogoś, kto ani wyględniejszy od nas, ani bystrzejszy, a nosi się jak skrzyżowanie lwa z pawiem. Ba! Im baczniej obserwujemy zachowania społeczne, tym bardziej zauważamy prawidłowość, że im większy idiota, tym bardziej zachwycony sobą. A my wciąż jakieś ale do siebie mamy. No WTF?
Na szczęście zarówno powyższe pytanie jak i bezlitosne „fakty” można o kant rozbić. Bo przemycają 2 fałszywe założenia:
(1) samo-akceptacja to umiejętność (o tym i czym jest samo-akceptacja, skoro nie umiejętnością przeczytasz tutaj)
(2) piernik i wiatrak to jedno i to samo.
Gdzie piernik to samo-zachwyt. A wiatrak to samo-akceptacja. Dwa skrajnie różne i wzajemnie wykluczające się stany emocjonalne. Które mimo to są powszechnie mylone. I to z druzgocącymi dla mylącego skutkami.
Bo samo-zachwyt jest tak samo destrukcyjny jak samo-krytyka. I gdy go czujemy to znak, że od samo-akceptacji się oddalamy.
Jak to możliwe – w dzisiejszym tekście. A przy okazji, przyjrzymy się dlaczego tyle satysfakcji daje nam nazywanie kogoś, kto się sobą zachwyca, „idiotą”.
Spójrzmy najpierw:
Czym nas kusi samo-zachwyt?
Każdemu z nas zdarzyło się pewnie nawyzywać od głupków, leni, tchórzy itp. I wszyscy wiemy, że wstyd towarzyszący tej auto-inkwizycji przypomina przypalanie żywym ogniem.
I tak jak nasze ręce cofają się po dotknięciu gorącego palnika, tak nasze umysły rejterują w przeciwnym kierunku po dotknięciu palącego wstydu.
Rozumowanie wydaje się oczywiste:
Skoro nazywanie siebie beznadziejnym leniem, frajerem i mięczakiem powoduje we mnie dotkliwy ból, nazwanie się geniuszem, mocarzem, czy sprytną bestią niechybnie spowoduje, że poczuję się świetnie.
Logiczne, prawda?
Na pierwszy rzut oka, jak najbardziej. Wszyscy się pewnie zgodzimy, że bycie mocarzem jest przyjemniejsze niż bycie popychadłem.
Jest tu jednak pewien haczyk, pewien zamieciony pod dywan fałsz, który – gdy go sobie uświadomimy – ukaże nam karkołomność tej taktyki.
Jeśli się bowiem dobrze przyjrzysz wszystkim powyższym samo-etykietkom, zaczynając od beznadziejnego lenia, a na sprytnej bestii kończąc, zauważysz, że wszystkie mają jedną cechę: opisują nasz stopień panowania nad sytuacją.
Gdzie etykietki, które powodują w nas ból sugerują, że nad sytuacją nie panujemy. A słowa, które dają nam poczucie rozpierającej dumy sugerują, że sytuację kontrolujemy w 100%. I to z palcem w nosie.
No i gdzie problem? – pewnie myślisz. Przecież wiadomo, że lepiej jest mieć nad czymś kontrolę, niż jej nie mieć.
Możliwe, choć to temat na inny tekst. Tu ważne jest to, że nadal nie zajrzeliśmy pod dywan.
Bo problem polega na tym, że w tym rozumowaniu przemycamy ocenę siebie:
Jestem fantastyczna tylko i wyłącznie wtedy, gdy panuję nad sytuacją.
Jestem beznadziejna zawsze, gdy – nie.
W efekcie, do każdej sytuacji podchodzimy jak do przeciwnika, którego musimy natychmiast zdominować. Inaczej to on nam założy nelsona i położy na łopatki. A wtedy dogoni nas palący wstyd popychadła i frajera.
Napiszę to jeszcze raz. Bo:
To właśnie czyni celowanie w samo-zachwyt tak zgubną strategią
A zbyt łatwo to przeoczyć.
Dopóki wierzysz, że jesteś OK tylko i wyłącznie wtedy, gdy panujesz nad sytuacją, każdą sytuację, w której się znajdziesz, będziesz traktować jak… wroga, którego musisz zmiażdżyć, zanim on zmiażdży ciebie.
Chroniczne poczucie zagrożenia i stres jest nieunikniony.
Zwłaszcza, że wszyscy głęboko w sobie czujemy, że w każdej sytuacji jest element, który możemy kontrolować. Ale jest też potężny, mroczny i niepoddający się linearnemu intelektowi element, który jest niepoznawalny i niekontrolowalny.
W efekcie, samo-zachwyt jest zawsze podszyty strachem, że tuż za rogiem czai się sytuacja, która może nas przeczołgać. (Jeśli masz wrażenie, że znasz kilku twardzieli, którzy nie wydają się być podszyci strachem, to albo go wypierają, albo jedynie udają człowieka ;))
Ale to nie wszystko.
Ponieważ Sapiens jest gatunkiem społecznym i w większości sytuacji biorą udział inne Sapiensy, zaczynamy widzieć jako przeciwników ich.
Nic dziwnego, że tyle w naszym życiu przepychanek, w których chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby było na moje. A nie na twoje. Bo tylko wtedy, gdy wyjdzie na moje, poczuję (chwilową) ulgę od dręczącego mnie poczucia bezradności.
A w skrócie: celowanie w samo-zachwyt wzmacnia w nas fałsz, że jesteśmy OK tylko wtedy, gdy jesteśmy na wozie.
Choć prawda jest taka, że jesteś OK i na wozie i pod nim. Bo:
Autentyczna samo-akceptacja to stan, gdy nie oceniamy siebie
Samo-akceptacja jest tożsama z wyjściem poza dualizm: wygrany i przegrany, mistrz i idiota, człowiek sukcesu i frajer. I poza dualizm: albo na moje (samo-zachwyt), albo na twoje (wstyd bycia podporządkowanym i ból porażki).
Przestajemy więc szarpać się z każdą sytuacją, w której się znajdziemy. Otwieramy się na nią. I zaczynamy z nią płynąć.
Czyli próbujemy wyczuć, w którą stronę sama się rozwija i spokojnie nawigujemy w kierunku, który przybliża nas do naszego celu. Bez zachłystywania się własną wspaniałością, gdy niesie nas tam, gdzie chcemy. I bez popadania w samo-inkwizycję, gdy chwilowo znosi nas w bok, albo gdy musimy zmienić cel.
A wracając do „idioty”
Gdy ktoś w naszym otoczeniu zaczyna się nosić, reagujemy poirytowaniem. Bo noszenie się to komunikat, że to ON(A) panuje nad sytuacją. To ON(A) decyduje, czy raczy z nami wejść w relację jak z drugim człowiekiem. To ON(A) decyduje, w którą stronę rozwinie się sytuacja.
Czujemy się więc zredukowani do bezwolnego pionka. I zaczyna nas doganiać ból beznadziei własnej. Warknięcie pod nosem: co za nadęty idiota! udowodnia (przynajmniej nam), że to jednak MY tu rozdajemy karty i ból zostaje choć na chwilę w lusterku wstecznym.
W trybie samo-akceptacji nie musimy warczeć, bo ból się w nas w ogóle nie pojawia. Bo widzimy, że każdy człowiek, który próbuje nas przekonać, że lepszy od nas, próbuje jedynie uniknąć bólu bycia nieudacznikiem. W jedyny sposób, jaki zna. Słowo „idiota” nawet się w nas nie podnosi. Jedyne, co się podnosi to współczucie, bo dobrze pamiętamy, jak rozdzierający może być ten ból.
I w ten sposób dotarliśmy do innej różnicy między samo-zachwytem i samo-akceptacją:
Gdy akceptujemy siebie, akceptujemy też innych.
Bo kryteria oceny, których używamy do siebie, używamy również do innych. Są to te same kryteria. Nie możemy wyrzucić jednych, nie wyrzucających drugich.
* * *
Słowo „idiota” jest w tym kontekście szczególnie ciekawe. Bo pochodzi od starożytno-greckiego rdzenia idio = odrębny, indywidualny. Stąd idiotes nie oznaczało wtedy ludzi głupich per se. Tylko ludzi, którzy nie interesowali się sprawami społeczności, ignorowali debaty publiczne i zajmowali się jedynie swoim prywatnym, codziennym życiem. W odróżnieniu od polites, którzy brali aktywny udział w życiu społeczności / miasta (polis).
I choć polis to nie Wszechświat, to jakby nie patrzeć, jest większą całością, której my jesteśmy częścią. Słowo „idiota” można więc rozumieć jako niepejoratywne, tylko czysto techniczne, określenie osoby, która tego nie widzi.
A samo-akceptacja jest niemożliwa dopóki tego nie widzimy.
Autentyczna samo-akceptacja, czyli wyjście poza dualizm zwycięzca vs przegrany, jest możliwa jedynie wtedy, gdy uświadamiamy sobie, że ja jestem taka, jaka jestem, a ty jesteś taki, jaki jesteś, bo Wszechświat jest taki, jaki jest. Innymi słowy, Wszechświat się po prostu wydarza. A my wydarzamy się wraz z nim.
W trybie „idioty” zaś zapominamy o tym. I przypisujemy sobie zwycięstwa i porażki. A potem wpadamy w samozachwyt, albo w samozażenowanie.
W języku tego bloga, ten „idiota” to nasze ego właśnie.
* * *
Jeśli właśnie poczułeś niepokój, że zdarza ci się wpadać w tryb „idioty”, natychmiast zajrzyj do Dlaczego ego to nic złego? Czyli 7 kroków do oswojenia własnej ciemności.
Jeśli chcesz zgłębić temat samo-akceptacji, zapraszam do pierwszej części tego dyptyku oraz do
Dlaczego szczęście tak krótko trwa (i jak możesz to zmienić)?
3 kroki do pełnej samo-akceptacji, czyli medytacja robota
A jeśli niepokoi cię pomysł puszczania kontroli nad sytuacją, zajrzyj koniecznie do:
O Newtonowskim strachu, który nie pozwala ci płynąć z Życiem.
* * *
Gdy się zorientujemy, że właśnie wykonaliśmy wojenny taniec samo-zachwytu, łatwo się za to zganić.
Warto wtedy pamiętać, że droga do samo-akceptacji nigdy nie wiedzie przez samo-krytykę. Jeśli wpadliśmy w samo-zachwyt, po prostu zauważamy to. Zauważamy, że był to najzwyklejszy w świecie odruch ucieczki od bólu.
I pamiętamy słowa, którego autora nie udało mi się znaleźć:
Jeśli twoje współczucie nie obejmuje ciebie, to znaczy, że jest niepełne.
Jaki fajny tekst. Dziękuję ♥️
Bardzo lubię niedzielne poranki z kawą i Twoimi artykułami. To dobry początek dnia. Chciałabym, żeby było ich więcej 😊 Dziękuję i pozdrawiam ☀️
Dzięki. Fajny tekst :)
„Jeśli twoje współczucie nie obejmuje Ciebie, to znaczy, że jest niepełne”, kto to powiedział?
To zdanie przypisuje się Buddzie. Jest to jedna z myśli związanych z buddyzmem, podkreślająca znaczenie współczucia zarówno wobec innych, jak i wobec samego siebie. Samowspółczucie jest kluczowym elementem wielu praktyk medytacyjnych i filozofii buddyjskiej.
:) ChatGPT
Bardzo sprytnie ;)
Ależ się cieszę, że wróciłaś. Wszystko, co piszesz jest takie świeże i prawdziwe. Aż nie mogę przestać czytać. Całe moje szczęście, że publikujesz w niedzielę :D
Zawsze czułam, że wmawianie sobie ze taka cudowna jestem to zly pomysl. Dlatego ten tekst bardzo do mnie przemówił. bo potwierdzilas moją intuicje. i jeszcze zrozumialam dlaczego. tylno co z afirmacjami? ponoć działają. jak to jest? Dziękuję i pozdrawiam 🦋
Hej Morela, to bardzo dobre pytanie. Bo afirmacja afirmacji nierówna. Tak bardzo w skrócie, jeśli afirmujemy otwieranie się na to, co jest i na to jaka jestem naprawdę to taka afirmacja może pomóc. Ale jeśli afirmujemy, że jestem kimś zupełnie innym niż jestem, to tylko sobie zrobimy krzywdę. Sprawę mocno komplikuje fakt, że na pewnym (energetycznym) poziomie mamy dużo większy wpływ na to, co się dzieje wokół nas niż nam się wydaje. A na innym – dużo mniejszy. Pomyślę nad tekstem. Bo widzę, że w komentarzu nie dam rady lepiej tego wyjaśnić :D Dziękuję i również pozdrawiam <3
Bardzo interesujacy wpis (jak wszystkie na Twoim blogu) i osobiscie bardzo bym sie cieszyla tez na tekst o „na pewnym (energetycznym) poziomie mamy dużo większy wpływ na to, co się dzieje wokół nas niż nam się wydaje. A na innym – dużo mniejszy.”
Pozdrawiam cieplo!
Dziękuję Nina. Wpiszę temat na listę :) Pozdrawiam serdecznie <3
Do mnie tekst trafil, dziękuję. Natomiast probujac wejsc w głowę mojego partnera, umysl ścisły, usiłujący wszystko okreslic obiektywnie, zadam pytanie: czy jest bardziej obiektywne określenie naszej wartosci niz właśnie rozrachunek naszych sukcesów i porazek? Ludzie wokół nas bacznie sie nam przyglądają, i wydaje mi się że aby świadomie poruszac się w swiecie my sami również powinnismy to sobie robic. Jak najbardziej obiektywnie. Wydaje mi sie ze wlasnie w ten sposób postepujac moge powiedziec że naprawdę sobie ufam, wiem co moge zawalic a w jakich dziedzinach moge na siebie liczyc.
Ostatecznie fakty dla niektórych są wartością. Ba, nawet dla mnie, bardziej sie liczy papier pilota niż jego wiara w to ze jest dobrym lotnikiem. Jak widac kto z kim przestaje, takim sie staje
Super. Dobre pytania. Dziękuję. Ocenianie ma wiele odmian. Samo-akceptacja nie oznacza, że żyjemy w świecie fantazji, że wszystko umiemy i wszystko wiemy. Tylko, że jesteśmy OK, po prostu. To, czy coś wiemy, czy umiemy, nie ma z tym związku. Samo-akceptacja nie oznacza też, że nie zauważamy, że robimy błędy, a więc ich nie poprawiamy. Pomyślę nad tekstem tylko o ocenianiu, bo to ogromny temat z wieloma niuansami. Ale są już na blogu 2 teksty, które w pewnej mierze choć odpowiadają na twoje pytania:
https://bezego.com/2017/03/11/nie-oceniaj-innych-czyli-blad-ktory-zmieni-cie-w-dziecko-we-mgle/ ten jest o różnych rodzajach ocen;
https://bezego.com/2014/05/11/jak-w-ulamku-sekundy-podniesc-skutecznosc-dzialania-czyli-paradoks-akceptacji-tego-co-jest/ – ten jest o tym, że akceptacja czegokolwiek nie tylko nie oznacza, że nie zmieniamy tego, jeśli taka zmiana jest konieczna, ale roimy to skuteczniej
Dziękuję lubię czytać to co piszesz. Nie z wszystkim się zgadzam np. to że w samoakceptacji autentycznej nie oceniamy siebie, ale pewnie to tylko kwestia rozumienia „oceniania siebie”. Źle się funkcjonuje bez samo-akceptacji ale już fakt że o tym wiemy otwiera nam możliwość osiągnięcia tego stanu. Uważam że olbrzymim błędem obecnego społeczeństwa które ma już dużą i ogólną wiedzę jest brak uczenia swoich młodych członków od maleństwa akceptacji siebie. To według mnie podstawa dobrego życia :). Zanim znalazłem się tu gdzie jestem byłem w czarnej d..🫢🫣, mając wielki z tym problem. Wracając do oceniania.. cóż ciągle to robimy i wbrew pozorom nie sądzę abym się tego wyzbył. Jeszcze raz dziękuję, mając nadzieję najczęściejsze wpisy. Nie wydaje Ci się że sami zbyt komplikujemy to co tak naprawdę jest proste? Fakt nie zawsze oczywiste ale proste?
Hej, miło cię tu zobaczyć :) Dziękuję za podzielenie się swoją perspektywą. Tak, pewnie jest to kwestia rozumienia oceniania siebie. :) Bo ocenianie własnych umiejętności, czy postępów do naszego celu, nie jest oceną siebie – w moim rozumieniu ;)
Bardzo się staram, żeby wpisy pojawiały się wcześniej. Nie chcę nic obiecywać, ale chyba (!) jestem już na ostatniej prostej. :D
Również na moje oko, sami komplikujemy to, co jest naprawdę proste. Choć zgadzam się, że proste nie oznacza oczywiste :D
Dziękuję. Tak upraszając rozumienie tytułu, wyszło na to że jestem idiotą bo się akceptuje 🤣😂🤣. Mi to pasi, pozdrawiam i czekam na kolejne teksty.